ISSN 2956-8609
Zaczynam poniewczasie rozumieć, że wolność artystyczna to w najgorszym przypadku oksymoron, a w najlepszym – eufemizm.
Wydaje się, że wolność to brak ograniczeń, jednak twórców zawsze ograniczają uwarunkowania i okoliczności. Znalazłam, rzecz jasna, kilka wyjątków, ale o tym na koniec, ponieważ to, co najsłodsze, zostawia się na deser.
Na pierwszy ogień niech pójdą tacy twórcy jak np. aktor i reżyser. Żaden z nich nie jest samotnym wilkiem, działają w stadzie, więc zbyt dużo wolności dla siebie nie wyszarpią. To samo można powiedzieć o tancerzach w balecie, śpiewakach operowych, członkach orkiestry. Zwłaszcza, gdy któryś z nich jest związany (obdarowany? zobligowany? wyróżniony?) etatem; gdy ma nad sobą dyrygenta, dyrektora, choreografa, mecenasa sztuki, sponsora, właściciela galerii, ministra; gdy ma do wykarmienia rodzinę, matkę, psa i żarłoczny bank – wtedy jego poletko artystycznej wolności kurczy się do rozmiarów działki ROD. O całkowitej wolności może zapomnieć lub… szukać jej w zaciszu czterech ścian, w prywatnych niekomercyjnych projektach, w działaniach pozasystemowych lub w marzeniach. Ale o tych możliwościach później, teraz jeszcze trochę sobie ponarzekam (w końcu urodziłam się pod szerokością geograficzną gderaczy).
Gdzie w grę wchodzą słowa: budżet, popyt, sprzedaż, oglądalność, bilans kwartalny, repertuar, trend, umowa o dzieło, frekwencja, czas antenowy itp., tam tylko do pewnego stopnia można tworzyć swobodnie. Tam tworzy się w pewnych granicach. Tam… nie chcę powiedzieć, że się produkuje, to by była przesada, ale… tam na pewno się nie oddycha pełną piersią. Na przykład ja, aktorka na etacie. Czy ja sobie wybieram sztuki do realizacji? Czy się obsadzam? Czy mogę narzucić koncepcję roli? Ano nie. Ale mimo to, w pewnym sensie, nadal mogę czuć się artystką, a przynajmniej kimś związanym ze światem sztuki i kultury. Coś na scenie proponuję i nawet się wczuwam, użyczam duszy, wyobraźni. A w zamian za tę niekompletną wolność mam zagwarantowany spokojny byt.
Tak więc wolność – kocham i rozumiem, ale… czasem oddać ją umiem. Za kawałek chleba na przykład. Za możliwość ciągłego uczestniczenia w procesie twórczym, za składki, za emeryturę, za poczucie przynależności, za kontakt z innymi artystami, za możliwość grania na scenie.
Co najwyżej, kiedy czasem popadam w lekkie przygnębienie, że jakoś nie czuję się tak swobodnie, jak bym chciała, zawieram kompromis z potrzebą twórczej wolności (o tym na deser). Zresztą, nie oczekuję od świata, że będzie spełniał moje artystyczne marzenia. Od czego mam siebie?
Dwa razy w życiu poczułam się całkowicie wolna, wtedy decydowałam o drodze artystycznej. Raz – odrzucając udział w „kultowym” filmie dla roli Pippi Pończoszanki w Teatrze Dramatycznym. Dokonałam wyboru całkowicie nieopłacalnego finansowo, „pijarowo”, karierowo, ale miałam frajdę i poczucie, że coś w tym świecie zależy jednak ode mnie.
Za drugim razem podjęłam decyzję o porzuceniu na pewien czas etatu w teatrze, ponieważ tak podpowiadało moje aktorskie serce, pomimo że rozum krzyczał: „A co z ZUS-em i składkami na NFZ?!”.
Są artyści, którzy nie zaprzątają sobie tym głowy, za co ich podziwiam: Banksy, Marina Abramovič czy Paweł Miśkiewicz, z którym pracowaliśmy przy Zamku według Franza Kafki w Teatrze Narodowym. Miałam obawy, że jedna ze scen trwa ponad dwadzieścia minut. On się nie bał. Ja zastanawiałam się, jak to wpłynie na cierpliwość widza, a reżyser skupiał się raczej na tym, co się dzieje między bohaterami…
A teraz deser.
Otóż – bez paniki, myślę sobie. Bez wyrzutów sumienia, bez oczekiwań, że sztuka musi mnie też wyżywić. Istnieją bowiem takie bastiony wolności artystycznej, której nic nie ograniczy. Na przykład: namaluję obraz jaki tylko chcę i powieszę w łazience. Albo latami będę zapisywać zeszyty prozą czy poezją, do szuflady. Albo zasiądę do pianina, żeby coś zaimprowizować. Za darmo. Bez myślenia o tym, żeby cokolwiek zmonetyzować, wystawić dla publiczności. Jest tak wiele do tworzenia, kiedy niczego się nie oczekuje oprócz samego aktu kreacji! Kiedy żadna instytucja, człowiek, sytuacja nie żądają od ciebie niczego w zamian, można być absolutnie wolnym. To może być spontaniczne ułożenie wakacyjnego bukietu polnych kwiatów, kolaż z wycinków z gazet lub dziesiątki zdjęć twojego miasta zrobionych starym aparatem dziadka. To też będzie ważne. Taka wolność jest na wyciągnięcie ręki, choć na co dzień się o niej zapomina. Taka wolność artystyczna jest dostępna dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dla każdego.
I nieważne, że taki zryw wolności pojawia się tylko kilka razy w życiu, pomiędzy karmieniem dziecka a sprzątaniem prysznica… ale jest.
Może powinnam się cieszyć każdym dniem, w którym mam MOŻLIWOŚĆ niewymagającej gratyfikacji autonomii; dniem, w którym mogę chwycić za pióro, zrobić dla siebie mały szkic w zeszycie lub urządzić w warszawskim metrze spontaniczny performans. Kto mi zabroni?
Chyba tylko ja sama.