ISSN 2956-8609
W 1997 roku siedziałam z
przyjaciółką w kawiarni hotelu Europejski na Krakowskim Przedmieściu.
Podniosłam głowę znad filiżanki kawy – przede mną stanął duży mężczyzna w
długim, granatowym płaszczu z kontrafałdką z tyłu, lekko zakurzonym – jakby
wyszedł ze strychu. „Chciałbym, żebyś była w moim teatrze” – powiedział i
odfrunął w stronę niezbyt odległego bufetu. Przyjaciółka, zajadając ciastko,
zapytała: „Kto to był?”. „To… to… był dyrektor Teatru Narodowego. Piotruś Pan
dostał swoją Nibylandię”. „Będziesz Dzwoneczkiem?”. „Może… nie wiem”.
Nie zostałam Dzwoneczkiem, ale Mańką w Ślubie Witolda Gombrowicza w reżyserii dyrektora Jerzego Grzegorzewskiego – trzeciej premierze Teatru Narodowego po remoncie. Pierwszą Mańkę zagrałam dwadzieścia sześć lat wcześniej w Aktach, dyplomie Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie w reżyserii Jerzego Jarockiego. Nie zdarza się często granie tej samej postaci i to po tak długiej przerwie, ale u Piotrusia Pana jest to możliwe.
Basia Hanicka ubrała mnie w „łachmany”, porwane malowniczo tiulo-gorsety i tiulo-spódnice (zepsuta, znaleziona na strychu à la biało-szara). Miałam krzywo pomalowane na czerwono usta.
Zwykle aktor uczestniczy w budowaniu roli, ale ja w tym wypadku tego nie robiłam, chociaż bardzo chciałam, ponieważ nie umiałam. Chwytanie się tego, czego nauczono mnie w szkole teatralnej i całe doświadczenie w tym zawodzie nie przydało się na nic. Na próbach siedziałam, a po chwili leżałam na fotelach widowni „jak puma” – według określenia Jurka – mimo że nie byłam brunetką. Pozwalał, żebym spędzała czas w bufecie, a kiedy wszystko już ustalono z innymi aktorami – wołano mnie, a ja bez dyskusji powtarzałam potrzebne im do grania ruchy i pozy Mańki.
Pierwszy raz byłam w takiej dziwnej sytuacji. Po premierze okazało się, że powstało bardzo ciekawe przedstawienie. Lubiłam w nim grać – ta moja, nie-moja Mańka dziwnie stopiła się ze mną (cud?). Jednak już wtedy wiedziałam, że teatr, który „wyczarowywał” Piotruś Pan był nie dla mnie. Zdumiewające. Jako widz na spektaklach Jurka siedziałam zachwycona, a jako jego aktorka na scenie byłam postacią z zupełnie innej bajki. Dysonans, z którym nie mogłam się pogodzić. Wróciłam – przyznaję – z radością do zespołu „mojego” Teatru Powszechnego, do mojej bajki, gdzie… żyli długo i szczęśliwie, każdy w swojej bańce – przepraszam – bajce.
PS.
Dowiedziałam się po latach, że moje nazwisko pojawiło się na afiszu Nocy listopadowej Stanisława Wyspiańskiego – pierwszej premiery dyrekcji Grzegorzewskiego w Teatrze Narodowym i w jego reżyserii – chociaż nigdy w tym przedstawieniu nie wystąpiłam, ani nie pojawiłam się na żadnej próbie…