ISSN 2956-8609
Król Lear zrealizowany przez Jerzego Jarockiego w Teatrze Dramatycznym w Warszawie wiosną 1977 roku to jedno z moich ważnych wspomnień z młodości. Przedstawienie nieeksperymentujące, mainstreamowe powiedzielibyśmy dzisiaj, ale przecież ani nie staroświeckie, ani nie rutyniarskie. Zachwycało rozmachem, wyobraźnią, precyzją i oczywiście klasą wykonania. Dramatyczny szedł wtedy na wysokiej fali przy mocnej i stymulującej konkurencji w Warszawie, Jarocki miał status jednego z niekwestionowanych mistrzów. Grali Gustaw Holoubek (Lear), Zbigniew Zapasiewicz (Kent), Józef Nowak (Gloucester), Marek Walczewski (Edgar), Piotr Fronczewski (Błazen). I była jeszcze zapierająca dech scenografia Kazimierza Wiśniaka. Wstęga drewnianego podestu wybiegająca gdzieś z lewego górnego okna ramy scenicznej, zniżająca się i zakręcająca na poziomie sceny, by skrzyżowawszy się w powietrzu z samą sobą wznosić się w ciemności okna prawego. Apologeci widzieli w tej konstrukcji symbol nieskończoności widziany z boku i w nachyleniu. Żartownisie gadali o inspiracjach ślimakami Trasy Łazienkowskiej, niewiele wcześniej oddanej do użytku. Ale żarty były niejadowite, obraz sceniczny imponował raczej wszystkim.
Z tamtym przedstawieniem wiąże się nauka, którą wtedy odebrałem. Istotna choćby w tym, że nieczęsto udzielana tak jasno przez bieg wypadków. Nauka/napomnienie, że sztuka teatru w swojej wielopłaszczyznowości, w organicznym pomieszaniu wysokiego z niskim, bywa zdradliwa. I że lepiej nie zachłystywać się bez opamiętania swoimi wywodami interpretacyjnymi, wyczytywanymi ze spektaklu, czy też wmawianymi mu, żeby nie wiem, jak się wydawały błyszczące i logiczne. Ot, dla elementarnego bezpieczeństwa i higieny krytycznej pracy.
Na drugim roku Wiedzy o Teatrze w warszawskiej PWST (1976/1977) mieliśmy zajęcia z teorii literatury, prowadzone przez panią doktor wtedy, później profesorkę, Danutę Danek. Nie wspominam ich dobrze. Atmosfera na wydziale, co pewnie trudno będzie przyjąć do wiadomości dzisiejszym uczonym, była przepojona niechęcią po granice kpiny wobec wszelkiego teoretyzowania na temat teatru. Nastawienie dominowało w kadrze wykładowczej i siłą rzeczy promieniowało na studentów. A pani dr Danek wkroczyła na wydział z impetem triumfującego strukturalizmu, z bombastycznością jego odkryć i z całym jego wściekłym żargonem. Zasypała nas lekturami, wobec których – i wobec celu, jakiemu miały służyć na zajęciach – byliśmy dość bezradni, w każdym razie ja na pewno. Demonstrowała coraz mocniej swoje niezadowolenie, a rok był dość zintegrowany i też umiał się postawić. Iskrzyło więc, a egzamin był naprawdę niezłym przeczołganiem.
Gdy minęły wakacje, okazało się, że kierownictwo wydziału umówiło się z wykładowczynią na jeszcze jeden semestr. Już nie na wykład kursowy, tylko na seminarium niekończone sprawdzianem. Nie pamiętam, kto wymyślił i zakomunikował nam, że tematem zajęć będzie ów Król Lear, pozostający na afiszu od paru miesięcy.
Nie odtworzę nawet w rudymentarnym stopniu tych zajęć. Zeszyt z notatkami przepadł, acz i tak by nie pomógł. Wykładowczyni nie zajęła się przedstawieniem, przez chwilę tylko obiektem jej zainteresowania był sam William Shakespeare. Ale już po chwili wywody (i lektury) pofrunęły na taki poziom filozoficzno-teoretycznych abstrakcji, że słuchacz, nie znając kierunku rozważań, prędzej czy później gubił tok. Na pewno jakaś partia wykładu poświęcona była stosunkom przestrzennym w dziele sztuki i generalnie w kulturze: hierarchizacji przestrzeni, roli punktu centralnego, wektorom napięć, choć oczywiście mówię to kompletnie niefachowo i, co więcej, nie wiem, czy przypadkiem nie projektuję sobie tego tematu w pamięci, znając punkt dojścia. Bo wykładowczyni wiedziała do jakiej konkluzji prowadzi wywód. Oczywiście, jak często bywa z tego rodzaju zamierzeniami, nie zdołała przedstawić wszystkiego, co miała w planie, zabrakło czasu. Ostatnie zajęcia były już galopadą przez lektury i tematy. A na pięć minut przed dzwonkiem interpretatorka doszła do pointy, ku naszemu osłupieniu konkretnej i personalnej. Stwierdziła mianowicie, że scenograf warszawskiej inscenizacji fenomenalnie zrozumiał i oddał strukturę sztuki, natomiast reżyser popełnił niewybaczalny błąd. Bo w świetle przeprowadzonego przewodu jest oczywiste, że tron Leara bezwzględnie musi stać parę metrów nad ziemią, w miejscu napowietrznego przecięcia się nitek owego podestu-znaku nieskończoności. Ustawienie go na dole, w miejscu, w którym wiadukt Wiśniaka wchodził w zakręt opierając się o deski sceniczne, świadczy, że reżyser owej logiki przestrzennej zasadniczo nie pojął.
Tu jednak rękę podniosła jedna z naszych koleżanek, która całą wiosnę była świadkiem prób w Dramatycznym. Powiedziała, że pan Jarocki bardzo chciał postawić tron Leara właśnie tam, wysoko, na przecięciu podestów. Aliści zgody odmówił, sprawę uciął, no i mimowiednie całe dowodzenie naszych wielotygodniowych zajęć wysadził w kosmos, skromny pracownik teatru, odpowiedzialny za bezpieczeństwo aktorów podczas pracy na scenie. Zwany wówczas – a i dziś chyba też – behapowcem.