ISSN 2956-8609
Za chwilę upłyną dwa miesiące od śmierci Maćka. Ogromny szok wywołany jego odejściem mija i zdaje mi się, że teraz dopiero zaczynam wpadać w zwyczajny, codzienny smutek. Żałobę? Ponieważ coraz wyraźniej czuję jego brak, jest mi trudno o nim pisać.
A pisać o nim chciałem już kilka razy, bo miał na mnie ogromny wpływ, nie tylko ze względu na bezgraniczną miłość, jaką mnie obdarzał, ale też z powodu jego niezwykłego życia, któremu przyglądałem się z bliska i które nieustannie mnie fascynowało, czasem denerwowało, ale zawsze dostarczało powodów do przemyśleń i stawiania ważnych pytań, a czasem też wskazówek czego unikać.
Kochaliśmy się bardzo. Wynikało to pewnie też i z tego, że był dużo starszy i wypełniał rolę brata-ojca. Nie było więc między nami typowych utarczek braterskich; bliskość była przyjacielska, nieprzerywana. Jego obecność w moim życiu była „istotna”, jakby to nazwał Witkacy, bo Maciek współkształtował moją osobę, wrażliwość, sposób myślenia, podejście do życia, też do polityki. Był budowniczym mojej szczęśliwej gwiazdy, jak to nazwałem w pierwszym wspomnieniu pisanym na Facebooku w kilkanaście godzin po jego odejściu. Miałem wiele szczęścia w życiu, udało mi się zrealizować kilka marzeń, ale jak to bywa – coś lub ktoś temu szczęściu pomagał. Dla mnie to był głównie Maciek. Trudno to opisać, jest za wcześnie, ale spróbuję zanotować kilka myśli.
Byliśmy ogromnie zżyci, wypełnialiśmy się nawzajem pełnym oddaniem, ale jedną z cech Maćka było to, że jakkolwiek „pracował w emocjach” – o czym wielokrotnie mówił też publicznie – to był również analityczny, racjonalny. Był wybitnym interpretatorem tradycji romantycznej, ale nie istniało dla niego ostre przeciwstawienie oświeceniowego kultu rozumu i romantycznego zauroczenia emocjonalnością. Interesowało go raczej napięcie między nimi. Widzę teraz coraz wyraźniej, że jego bezkompromisowe dążenie do osiągania precyzyjnej formy estetycznej było metodą zracjonalizowania przekazu emocji. Brzydził się rozmemłaniem, szydził z sentymentalizmu. Gdy ostatnio całowałem go w głowę na dobranoc, powiedział: „Za dużo czułości. Za dużo sentymentu”. Ale jedną ze sprzeczności, których tkwiło w nim – jak w każdym z nas – kilka, było zderzenie zimnego dystansu z niespodziewanymi wybuchami często sentymentalnych zauroczeń. Kochał zwierzęta i uwielbiał małe dzieci.
Jak na mnie wpłynął, czego mnie nauczył?
Miał chyba decydujący wpływ na wybór zawodu. Zacząłem studiować socjologię, bo wydawało mi się, że to przedłużenie liceum. Ale od początku studiów ciągnęło mnie w stronę socjologii teatru i sztuki, w stronę humanistyki. Potem przyszła filozofia, z główną specjalizacją w estetyce, a na koniec studia antropologii kulturowej.
Instruował mnie, głównie przykładem swojej pracy, ale i różnymi rozmowami. W tym co mi wciskał do głowy, co pokazywał, najważniejsze było chyba spostrzeżenie, że da się, a może i trzeba, myśleć całościowo i mieć na uwadze cztery wymiary, które współtworzą rzeczywistość międzyludzką: emocjonalność, rozmyślną strategiczność, układy zależności i władzy oraz formy – też estetyczne – w jakich to wszystko musi być wyrażone. To, co się robi i jak się myśli, musi mieć „foremkę”, jak mawiał.
Nie dziw zatem, że był zafascynowany romantyzmem, bo ta poczwórność jest jego istotą. Ale ciągle wracał do czającego się w tej formacji niebezpieczeństwa, wynikającego z niechlujnego zauroczenia emocją. Jego największe przedstawienia były wyrazem tego niepokoju: Noc listopadowa i Wyzwolenie Wyspiańskiego czy Operetka Gombrowicza.
Walka z niechlujstwem myślowym była wyraźna w jego niebywale starannym czytaniu tekstów i ciągłym szukaniu ich logicznie spójnych interpretacji oraz właściwych form artystycznych. Formalnie był minimalistą, wyraźnie i świadomie ukształtowanym przez estetykę Jerzego Grotowskiego, a więc i Jerzego Gurawskiego, z którym Maciek blisko się przyjaźnił także w ostatnich latach ich życia.
Polityka doraźnie rozumiana była przedmiotem jego krytycznych tyrad, ale nigdy go nie interesowała jako dziedzina, w której szukałby spełnienia. O politykach wyrażał się z pogardą, więc czasem kłóciliśmy się, gdy mówiłem, że nie da się zorganizować życia społecznego bez struktur władzy, a więc polityki. Bez władzy się nie da i zawsze będzie, perorowałem, upewniony w tym sądzie ustaleniami antropologii polityki, mojej specjalności, i uparcie powtarzałem, że główny problem nie w tym, jak się jej pozbyć, ale w tym, jak ją utrzymać w ryzach. Rozumiał tę potrzebę kontroli władzy, więc przerażała go PiS-owska destrukcja niezależności sądów i ataki na autonomię mediów, ale problem widział chyba w samym zjawisku władzy, nie w jej wypaczeniach. Widzę teraz, że był w jakimś stopniu anarchistą. To się wiązało z jego niezależnością, główną cechą jego charakteru. Miał łatwość istnienia w wolności, bo był w ogromnym stopniu wolny od ambicji zaistnienia w strukturach instytucjonalnych. Nie miał po prostu takiej potrzeby. Dwie dyrekcje, w Teatrze Dramatycznym w Warszawie i Teatrze Wybrzeże w Gdańsku, są pamiętane raczej z racji ważnych przedstawień, które zrealizował (i to przed objęciem stanowisk) niż sprawności menedżerskiej.
Te jego skłonności anarchistyczne miały granice. Był wolny od instytucjonalnych zależności, w szczególności od uwikłań politycznych, ale jego niezależność napotykała granice w imperatywie tworzenia, a to musiało się wiązać z szukaniem odpowiedzi na pytania fundamentalne. Nie mógł istnieć inaczej. Jednym z tych pytań było: skoro władza jest tak niebezpieczna, to jak sobie z nią radzić? Jak ją „właściwie” wpisać w różne porządki społeczne? Jak ją okiełznać w różnych systemach wartości? Jak powinien wyglądać ten system ograniczeń, „checks and balances”, ale pomyślany nie legalistycznie czy prawniczo, tylko etycznie, w zakorzenieniu w kulturze, w sposobie istnienia zbiorowości? To były pytania, które go wiodły do Shakespeare’a czy Witkacego. Ryszard III, Juliusz Cezar, Szewcy, Gyubal Wahazar. Jak raz powiedział: „Sprawy polityczne istniały zawsze w moich spektaklach, ale starałem się je rozpatrywać w kategoriach moralnych” (wywiad po Sprawie Dantona, a więc już po roku 1989).
Jego myślenie kształtowało moje. Chciałbym wierzyć, że i on coś miał z naszych rozmów. Nie wiem. Bywały intensywne, ale równie wielkie znaczenie miało dla mnie po prostu bycie z nim, bo było niezwykle. Maciek był nad- lub nie-zwyczajny. Umiał (musiał?) istnieć na swój oryginalny sposób. Muszę to spróbować wyrazić. Nie mam wątpliwości, jak pisałem, że namysł nad relacją między rozumem i emocjami był dla Maćka ważny, ale to nie jest dualizm, który go najlepiej charakteryzuje. Zabrzmi to pompatycznie i Maciek by mnie zrugał, ale nie mam lepszych słów do opisu jego istoty: jego życie było na stałe rozpięte pomiędzy sacrum i profanum. Wielu artystów tak istnieje, ale nie wszyscy. Kluczowy jest tu zwrot „na stałe”. Każda rozmowa, poza krótkimi wymianami, prędzej czy później stawała się rozmową „istotną”. Jedliśmy śniadanie i zaczynaliśmy rozmowę od smaku kawy czy herbaty lub świeżości bułek, a już za chwilę mówiliśmy o zaletach najnowszego tłumaczenia Bułhakowa, o niedostatkach ostatnio obejrzanego Hamleta, o wielkości Wojny i pokoju albo o niezwykłości Marii Callas. Tak się rozmawiało; było to równie normalne jak oddychanie.
Sacrum rozumiem szeroko jako sferę „nad-zwyczajną”, w której padają pytania nienależące do dnia codziennego. Maciek oczywiście nie przebywał ciągle w tak rozumianym sacrum, ale mieszkał blisko jego granicy; wydawało się, że ciągle słyszał muzykę sacrum i nieustannie wracał do ważnych pytań, o rolę sztuki w życiu społecznym, o to jak żyć z godnością, ale też do pytań o tajemniczą moc władzy.
Zatem gdy pada pytanie, dlaczego żegnaliśmy w kościele osobę tak programowo akościelną, areligijną w sensie instytucjonalnego rozumienia wiary, odpowiedź jest jasna: żegnaliśmy kogoś, kto słyszał głos sacrum, choć będąc indywidualistą, interpretował ten głos na swój sposób. A przestrzenią, w której opowiadał nam o tym, co słyszał, był teatr.
Przeczytałem niedawno długi artykuł o Anzelmie Kieferze, wielkim malarzu. Kiefer opowiadał o tym, jak w parku zobaczył zamek należący do arystokratycznej rodziny: „Pomyślałem, że najlepszą rzeczą jest bycie arystokratą. Nie pracują a rodzą się ze wszystkim. I myślałem, że być artystą to tak jakby być arystokratą. Nie, nie tak. Nie, nie, nie. To jest być poza klasyfikacją. I ja chcę być poza wszelką klasyfikacją”. To Maćkowe istnienie na obrzeżach sacrum, jego niezależność, ale i rosnąca samotność, łagodzona namiętną miłością do muzyki, szczególnie opery, stawiały go poza klasyfikacją. I tak istniał, niezwykły, ale i nieznośny, zazwyczaj czarujący, a czasem nieprzyjemny, złośliwy. Jego sukcesy były efektem wielkiego talentu i ciężkiej pracy. Żył napędzany chęcią zrozumienia głosu sacrum i podzielenia się z nami tym, co sam usłyszał i odkrył. Było to błogosławieństwem, ale i przekleństwem, bo nie za bardzo potrafił „żyć normalnie”; ciągle gdzieś wędrował, czegoś szukał, ale dzięki temu zabierał nas czasem na niezwykłe wyprawy. Bardzo mi go brak. Zawsze będę go bardzo kochał.
Jan Kubik – antropolog polityczny, profesor w Instytucie Nauk Politycznych na Rutgers University w New Brunswick, New Jersey i profesor slawistyki i Studiów Wschodnio-Europejskich na University College London (UCL).