ISSN 2956-8609
Uświadomiłam sobie, sprzątając resztki po urodzinowym grillu, że od kilku lat jestem bardzo grzecznie, konwersacyjnie imprezującą osobą. Nie to, żebym kiedyś wychodziła jako ostatnia albo zamykała drzwi za ostatnimi gośćmi o świtaniu. Nie ten typ. Preferuję wyjścia „po angielsku”. Ale i tak mam coś do powiedzenia w kwestii alkoholowej. I to nie w ogólności, ale w szczególności – u mnie w pracy. W teatrach w ogóle. A więc (lubię zaczynać zdanie tym zabronionym „a więc”) kwestią delikatną jest spożywanie czy smakowanie alkoholu w pracy. Tego robić nie należy, chyba, że jest się sommelierem. Wyjątkami od tej reguły są bankiety, które nie są zabronione, a często nawet oficjalnie zalecane, wpisują się w stary zwyczaj, aby po premierze lampką wina uczcić wspólnie koniec pracy.
Zostajemy na lampce wina, drugiej i kolejnej, wznosimy toasty, podziękowania, śpiewamy, tańczymy, wspominamy upadki, wzloty lub nerwy i śmieszne momenty, rodzą się anegdotki z pracy nad spektaklem, a stres kumulowany od miesięcy schodzi z nas powoli jak powietrze z balonika. Z bankietów znikam najczęściej dość szybko, jak już wspominałam, uprawiam metodę brytyjską, ale kiedyś zostawałam dłużej… Z tamtych chwil pamiętam sytuacje, kiedy pokonanych przez bankiet odnosiło się do garderoby, aby tam wyspali się do rana. Pamiętam również, że nie pamiętam jak wróciłam do domu po mojej pierwszej wizycie w SPATiF-ie (następnego dnia dowiedziałam się, że wróciłam by taxi zamówione przez panią reżyser, o Boże, dziękuję!). Pamiętam, że bywało radośnie, niegrzecznie, w powietrzu unosiły się romanse lub zatargi, a im bardziej się człowiek zmordował na bankiecie, tym bardziej nie chciał sobie uświadamiać, że zaraz trzeba będzie zagrać spektakl popremierowy…
Tylko, że taki bankiet to zasłużona nagroda. Ale co z próbami, na których bywa nerwowo, kiedy dla wzmożenia lub rozładowania twórczej energii albo stresu też się czasem sięga po alkohol? Co ze spektaklami, w trakcie których też się pije/piło/popija?
Otóż takie chwile się zdarzają/zdarzały/będą zdarzać…
Baudelaire miał zieloną wróżkę, teatr też ma wróżki, od zawsze. Nie ma co się oszukiwać ani licytować, kto pije więcej: aktorzy czy chirurdzy, bo być może pije cała Polska. Oczywiście, nie WSZYSCY aktorzy oraz nie WSZYSCY lekarze piją, uogólniam na potrzeby felietonu, tak?
Poza tym ta forma picia alkoholu jest stopniowalna. W teatrze wyglądałoby to mniej więcej tak: niespożywanie alkoholu w pracy w ogóle; po jednym kieliszku na próbie (bo akurat nadarzyła się jakaś okazja); próba, której się nie pamięta (zbyt duże spożycie); spektakl połączony z małą degustacją w trakcie; szybka lufka spod lady w bufecie; ciąg prób w ciągu. Na ten temat krąży tyle historii, wszyscy słyszeliśmy anegdoty, wiemy o dyrektorach, reżyserach i aktorach. Ile spektakli odbyło się w stanie czyjejś „pomroczności jasnej”, przy totalnych dziurach w pamięci i przy niewielkiej świadomości tego, co i gdzie się dzieje. Opowiadamy sobie te anegdoty od czasu do czasu przy papierosie, w kulisach; zabawnie tak siedzieć i się dziwować fantazji kolegów i koleżanek. Zastanawiam się tylko, co na to widzowie, o ile w ogóle się zorientowali?
Bo w gruncie rzeczy temat alkoholu wcale mnie nie bawi. Pod nim kryje się naprawdę wiele klęsk, smutku, pożegnanych marzeń, rozbitych rodzin i rezygnacji. Kryje się czasem i strach, że się nie podoła zadaniu, wstyd, presja lub choroba. I wtedy wiele tych historii już nie jest tak zabawnych i nawet nie chce mi się ich opowiadać.
Zaryzykuję brak pointy…