ISSN 2956-8609
Z dedykacją dla wszystkich koleżanek i kolegów z mojego roku
Trudno mi pisać o Wydziale Wiedzy o Teatrze bez osobistego sentymentu. Byłem studentem Wydziału w latach 1986–1991 i wciąż z najlepszymi uczuciami wspominam tamten czas. To nie jest tylko kwestia przynależnej coraz bardziej wiekowi nostalgii za „szczęsnym krajem”, jakim jest młodość. Zaryzykuję twierdzenie, że bycie absolwentem Wiedzy o Teatrze – tego Wydziału, który ja ukończyłem – jest doświadczeniem formacyjnym.
Miałem obciążenie rodzinne, gdy decydowałem o wyborze studiów. Mój brat Janusz zdał egzamin na WoT w 1978 roku, ja wówczas byłem w połowie szkoły podstawowej. Podczas studiów Janusza nasiąkałem opowieściami o Wydziale, o wykładowcach i jako podrostek poznałem niektórych jego kolegów (koleżanki też). Na przykład Piotra Cieplaka po raz pierwszy zobaczyłem u nas w domu, gdy przyjechał z Opola na egzaminy wstępne. Czyli nasza znajomość sięgnie wkrótce pół wieku. Podobnie z Markiem Piekutem – jego wizyty na Puławskiej budziły mój respekt. Nawet mi się nie śniło, że ten człowiek o zawsze poważnym obliczu będzie moim wykładowcą, a co więcej zostanie mężem mojej koleżanki ze studiów. Do obciążeń rodzinnych, związanych z Wydziałem Wiedzy o Teatrze – co prawda niezbyt długotrwałych – muszę jeszcze dodać bratową, Wandę Zwinogrodzką, również absolwentkę Wydziału.
Niektórzy może pomyślą, że dzięki tym związkom łatwiej mi było dostać się na studia. Wprost przeciwnie: mojemu egzaminowi towarzyszyły takie nerwy, że nie byłem w stanie odpowiedzieć na stosunkowo proste pytanie profesora Stefana Treugutta:
– Proszę wymienić poetów Skamandra.
Do dziś czuję tę suchość w ustach, gdy wypowiedziałem pierwsze nazwisko: Jasnorzewska-Pawlikowska. Zorientowałem, że egzaminatorowi, znanemu mi, oczywiście, z telewizji, nie o tę poetkę chodziło w pierwszym rzędzie. W sukurs przyszedł Stefan Meller, który zaczął podpowiadać:
– A był taki poeta z Łodzi…
W głowie otworzyła mi się jakaś klapka: oczywiście Tuwim.
– A syn znanego lekarza warszawskiego? – suflował dalej Meller.
Chyba uratowało mnie, że wiedziałem, iż pytał o Słonimskiego.
Egzaminy na Wydział Wiedzy o Teatrze były kilkustopniowe i naprawdę trudne. Najpierw należało napisać recenzję z przedstawienia teatralnego (wybrałem Trzy siostry w reżyserii Janusza Nyczaka z Teatru Nowego w Poznaniu, które zobaczyłem na gościnnych występach w Warszawie). Same egzaminy zaczynały się od testu, którego pytania układał jak zwykle w przewrotny sposób Jerzy Koenig. Trzeba było więc na przykład wymienić teatry leżące w miastach nad Odrą, podać partie polityczne Republiki Federalnej Niemiec czy rozwiązać skrót „PKP”. Już ten sprawdzian wskazywał, jakimi kompetencjami powinien legitymować się przyszły student Wydziału Wiedzy o Teatrze – zgodnie z maksymą benedyktynów: wiedzieć coś o wszystkim i wszystko o czymś.
Jeśli zdało się test, następnym etapem był egzamin ustny. To nie lada przeżycie zobaczyć siedzących za stołem pokrytym zielonym suknem Jerzego Koeniga, Stefana Treugutta, Zbigniewa Wilskiego, Lecha Sokoła, Małgorzatą Szpakowską, Stefana Mellera. Każdy zadawał pytania ze swoich dziedzin. Historia literatury, dramatu, teatru, polskiego i obcego, wiedza ogólna. Pamiętam, że Meller pytał mnie o koncepcje odzyskania niepodległości po powstaniu styczniowym. Zdołałem jakoś odpowiedzieć. Koenig próbował mnie dobić pytaniem o Leonię Jabłonkównę. Może nie wiedziałem wszystkiego o niej, ale coś wiedziałem.
Udało mi się dojść do ostatniej, pisemnej części egzaminów; wymyślony przez Koeniga temat brzmiał: książka, którą przeczytałbym raz jeszcze. Napisałem o Panu Tadeuszu – że to pozycja, którą czyta się z obowiązku szkolnego, a może większej przyjemności dostarczyłaby lektura Mickiewiczowskiego poematu już uwolniona od tego obciążenia.
1 października 1986 roku otrzymałem indeks studenta Wydziału Wiedzy o Teatrze. Wraz ze mną na roku znalazło się osiemnaście osób: Natalia Adaszyńska, Dariusz Bochniak, Agnieszka Celeda, Monika Czuba, Piotr Gałecki, Cezary Gmyz, Jacek Hołody, Igor Janke, Tadeusz Kornaś, Joanna Kuryłko, Marcin Kydryński, Agnieszka Lipiec, Małgorzata Matuszewicz (później Piekut), Tomasz Mościcki, Dariusz Wieromiejczyk, Elżbieta Wrotnowska, Marek Zagańczyk. Proszę zwrócić uwagę: w mojej grupie było jedenastu chłopców i siedem dziewcząt. Potem w trakcie studiów nasz rok się rozrastał o koleżanki i kolegów ze starszych roczników, tak że pod koniec lista obecności liczyła blisko trzydzieści osób.
Nie miałbym aż tak dużego sentymentu do studiów, gdyby nie ludzie, z którymi się spotkałem na Miodowej. Tworzyliśmy naprawdę bardzo dobrą drużynę różnych indywidualności, obdarzonych talentami, ale potrafiących też działać wspólnie, czego efektem okazało się pisemko szkolne, założone bodaj na drugim roku. Zaczęło się od jednodniówki o znaczącym tytule: Co nas boli? Koleżanki i koledzy na jednej stronie maszynopisu wyrażali nurtujące ich problemy. Każdy napisał o czymś innym. Narobiliśmy tą publikacją sporo szumu w Szkole. Odbywały się dyskusje na zajęciach, nawet rektor Jan Englert odpowiedział listem, w którym stwierdzał m.in., że jego boli, gdy widzi gaszone przez studentów pety w kubkach po herbacie... Na fali sukcesu stworzyliśmy magazyn studentów PWST o nazwie „99”. Tytuł wziął się stąd, że w PRL publikacje o nakładzie do 100 egzemplarzy nie podlegały cenzurze, a my nie chcieliśmy jej się poddawać. Rzecz paradoksalna: szkoła nam opłacała koszty druku kserograficznego pisemka, a skład i łamanie przygotowywaliśmy dzięki pomocy Marka Piekuta w podziemnym wydawnictwie Krąg… Przyszłe kariery dziennikarsko-publicystyczno-krytyczno-eseistyczne rodziły się właśnie na łamach tego skromnego pisma studenckiego.
Wspominam inicjatywę „99”, bo w niej wyrażały się nasze ambicje, by nie ulegać marazmowi rzeczywistości PRL-u, w której przecież żyliśmy, nie spodziewając się, że na naszych oczach znienawidzone państwo padnie. Jak bardzo się tego nie spodziewaliśmy niech zaświadczy inny fakt: to my wpadliśmy na pomysł, aby wydłużyć studia na Wydziale Wiedzy o Teatrze. Podobało nam się przesiadywanie na Miodowej, ale też chcieliśmy jak najbardziej opóźnić opuszczenie progów Szkoły z obawy, co dalej? Wielkich widoków dla absolwentów Wiedzy o Teatrze nie było. O dziwo, władze Wydziału i uczelni poparły inicjatywę, i załatwiły zmianę w ministerstwie kultury. Mój rocznik był pierwszym, który studiował o semestr dłuższej, młodsi koledzy odbywali studia już pięcioletnie. I tu historia sprawiła nam psikusa, bowiem koniec naszej nauki zbiegł się z przemianami roku 1989. A te otworzyły niebywałe możliwości zwłaszcza przed młodymi ludźmi. W nowej Polsce zaczęły powstawać przedsięwzięcia prasowe, telewizyjne, radiowe, które potrzebowały głów i rąk do pracy. Absolwenci Wiedzy o Teatrze byli szczególnie chętnie przyjmowani, ponieważ odznaczali się inteligencją i ogólną ogładą. Z dzisiejszej perspektywy myślę, że należymy do wyjątkowo szczęśliwego pokolenia, które pamięta PRL, ale w dorosłe życie weszło wraz z narodzinami III Rzeczypospolitej. Być może nie wszyscy stali się beneficjentami tej zmiany. Ludzkie losy różnie się toczą, ale gdy patrzę na moich kolegów z roku, a przynajmniej na większość z nich, to muszę stwierdzić z satysfakcją, że szans nie zmarnowali. I gdziekolwiek dzisiaj jesteśmy, nawet po różnych stronach podziałów, które, niestety, oddaliły nas od siebie, wszyscy chyba pamiętamy, skąd przyszliśmy i że kiedyś uczyliśmy i bawiliśmy się razem.
Oczywiście, wspominając ten mój Wydział Wiedzy o Teatrze, nie mogę pominąć jego wykładowców, plejadę indywidualności. Właściwie każdy profesor pozostał w pamięci, choćby wyrażonej anegdotą. Pewnie wszyscy moi koledzy powtarzają powiedzenie Zbigniewa Wilskiego, z którym mieliśmy tzw. nauki pomocnicze: „głupio, byle konsekwentnie”. Dzisiaj nie byłbym w stanie sporządzić prawidłowo przypisu bibliograficznego, ale wiem, powinien być zapisany wedle tych samych reguł, bo taka nauka płynęła z zajęć profesora Wilskiego.
Nie zapomnę również profesor Aleksandry Okopień-Sławińskiej, która moją semestralną pracę, analizę wiersza Józefa Czechowicza, opatrzyła adnotacją: „interpretacja bardzo ciekawa, ale całkowicie nietrafna”. Szczęśliwie nie zajmuję się dzisiaj rozbiorami poezji, czasami mam poczucie, że inne rzeczy interpretuję ciekawie, ale czy trafnie?
Wszyscy chyba też wśród najtrudniejszych egzaminów na studiach wymienią ten z zajęć o Czechowie, prowadzonych przez Andrzeja Wanata. Najpierw testował naszą znajomość sztuk autora Trzech sióstr, otwierając którąś na chybił trafił i nakazując zgadnąć, kto z bohaterów mówi odczytaną kwestię. To samo sprawdzał cytując opowiadania. I dopiero, gdy się prawidłowo odpowiedziało, przechodził do pytań problemowych. Byliśmy dobrym rokiem, ale na tym egzaminie wyjątkowo polegliśmy.
Ja niemal zawaliłem egzamin z historii sztuki u profesor Agnieszki Morawińskiej. Zniechęcona moim dukaniem powiedziała w końcu:
– Zadam ostatnie pytanie. Jeśli pan nie odpowie, spotkamy się jeszcze raz. Co to była École de Paris?
– Francuska Akademia Sztuk Pięknych? – odpowiedziałem bezceremonialnie. Profesor Morawińska ostatecznie się zlitowała i dostałem tróję z minusem.
Niewiele niestety pamiętam z zajęć Henryka Hinza z filozofii, poza tym, że wpajał nam spór o uniwersalia. Ale mam w oczach jego posępną twarz, zapatrzoną w wychodzące na Miodową okno sali w tzw. Zakładzie. W jego milczeniu była filozoficzna mądrość.
Mieliśmy jeszcze zajęcia z Lechem Sokołem, Anną Kuligowską-Korzeniewską, Małgorzatą Szpakowską, Lechem Śliwonikiem, Adamem Manikowskim, Andrzejem Kruczyńskim, Jarosławem Komorowskim, Piotrem Mitznerem, Markiem Piekutem, Krzysztofem Domagalikiem, Wandą Zwinogrodzką, Jadwigą Koralewicz, Janiną Szatkowską-Szawarską, Andrzejem T. Kijowskim, Januszem Majcherkiem, z paniami od lektoratów: Magdaleną Bibrich, Elżbietą Dziedziczak, Gabrielą Michalczewską, Danutą Staniewską, Inessą Zawadzką. Wszyscy pozostawili jakiś ślad (osobny jeszcze oficerowie ze Studium Wojskowego).
Większości naszych wykładowców już niestety nie ma. Wielu odeszło przedwcześnie. Wkrótce minie trzydziesta rocznica śmierci Marty Fik, wydziałowej legendy. Nie żyją Stefan Meller, który przepytywał mnie z napoleońskich marszałków i Andrzej Z. Makowiecki, świetnie opowiadający o lekturach, których nie doczytywaliśmy. Odeszli też: profesor Julian Lewański, z którego po studencku sobie żartowaliśmy, że pamięta premierę Odprawy posłów greckich; Jerzy Jackl, którego częściej nie było, niż był; Waldemar Chołodowski, który prowadził znakomite zajęcia z historii filmu; Ludwik Erhardt, który na zajęciach z muzyki puszczał średniowieczne madrygały; Maria Bojarska, która niby też prowadziła zajęcia z muzyki, ale rozmawiało się z nią o wszystkim; Paweł Buczyński również na pewnym luzie wykładał historię muzyki; Jan Skotnicki, który prowadził zajęcia pt. Praca w teatrze i kiedyś przyniósł na nie prawdziwy komputer (wtedy zobaczyłem po raz pierwszy to urządzenie); Marcin Jarnuszkiewicz, którego sami poprosiliśmy o zajęcia ze scenografii; Franciszek Ryszka i Andrzej Jezierski, którzy uczyli doktryn politycznych i ekonomii bez marksistowskiego doktrynerstwa.
I wciąż w żywej pamięci pozostają dwie osoby: Jerzy Koenig i profesor Zbigniew Raszewski. Bez nich Wydział Wiedzy o Teatrze nie byłby tym wydziałem, na którym studiowałem. Koenig mawiał: naszym zadaniem jest doprowadzić studentów do poziomu przedwojennej matury. Może tak naprawdę chodziło o kształcenie kolejnego pokolenia inteligencji, któremu wiedza o teatrze potrzebna była do poznawania świata. Gdy Wydział powstawał w 1975 roku w Szkole Teatralnej (co było przecież ewenementem, ponieważ studia humanistyczne prowadzono wyłącznie w strukturach uniwersyteckich), mógł posłużyć do edukacji wąsko specjalistycznej, ale dobór kadry pedagogicznej i studentów – za co w dużej mierze odpowiadał, jako pierwszy dziekan, Jerzy Koenig – sprawił, że WoT stał się ośrodkiem, co dzisiaj w niektórych uszach brzmi złowrogo: elitotwórczym. Zyskała na tym polska kultura.
Jerzy Koenig mawiał też obrazowo, że gwoździem, na którym wisiał Wydział był profesor Zbigniew Raszewski. Nie mogę zakończyć swoich wspomnień bez przypomnienia, jak ważną był postacią. Pozwolę sobie zacytować we fragmentach tekst, który już kiedyś pisałem, a w którym wyraziłem chyba najdokładniej, jak potrafiłem, pamięć o Profesorze:
Nie mówiliśmy o nim inaczej jak Profesor. Innych wykładowców nazywaliśmy czasami pseudonimami, przekręcaliśmy nazwiska, czasami mówiliśmy po imieniu. Oficjalnie do wszystkich zwracaliśmy się: panie/pani profesor (bez względu na rzeczywiste tytuły naukowe), bo taki był obyczaj Szkoły Teatralnej. Mieliśmy świetnych wykładowców, ale Profesorem był tylko on. […]
Może to dziwne, ale autor Krótkiej historii teatru polskiego i biografii Wojciecha Bogusławskiego nie prowadził na Wydziale Wiedzy o Teatrze swojego wykładu. Na trzecim roku już częściowo przerobiliśmy kurs historii teatru z innymi wykładowcami, a z nim mieliśmy mieć do niej: „wprowadzenie”. Przy czym to Profesor nas słuchał, a potem komentował nasze wypowiedzi. Nie pamiętam już dokładnie tematów referatów, które każdy student musiał przygotować. Oczywiście dotyczyły historii teatru polskiego, ale z różnych okresów. Były trudne i dość szczegółowe, z pewnością wymagały tzw. kwerendy (pisaliśmy te referaty w czasach przedinternetowych, więc kwerenda nie odbywała się poprzez Google. Trzeba było posiedzieć w bibliotekach i archiwach). Mój temat brzmiał: Warszawa i Wilno w inscenizacji „Dziadów” Leona Schillera. Nie wydał mi się specjalnie pasjonujący, ale wykonałem go dość starannie. […] Pisząc referat chyba nabrałem przeczucia, o co może chodzić w historii teatru, której uczył Profesor. Że składają się na nią szczegóły, z których każdy może okazać się istotny. Te szczegóły budują wiedzę. A wiedza pozwala zrozumieć szersze zjawiska. Nie przypadkiem nasz wydział nosił nazwę: Wiedza o Teatrze, a nie: teatrologia. To nie była tylko kwestia nazewnicza. W niej krył się sens.
Nie wiem, czy referatem zrobiłem jakiekolwiek wrażenie na Profesorze. W swoich komentarzach był taktowny, prostował głupstwa tak, że delikwent nie miał poczucia własnej ignorancji. Z tym swoim spokojem, czasem z lekką ironią wyprowadzał referenta, by tak rzec, na światło. Myślę, że Profesor bezbłędnie wyczuwał zdolności i orientował się, kto do czego się nadaje. Nikogo na siłę nie chciał uczynić historykiem teatru, ale potrafił delikatnie skierować ku swojej dziedzinie, jeśli tylko student wykazał nieco więcej zainteresowania. W niektórych osobach na pewno pokładał spore nadzieje. Ja nie marzyłem, aby być historykiem teatru, ale chciałem pisać u Profesora pracę magisterską. […]
Profesorowi zgłosiłem pomysł napisania magisterium o Konstantym Puzynie, który przełomowego lata 1989 roku zmarł. Szczerze mówiąc obawiałem się, że nie przyjmie tego tematu, ponieważ był zbyt świeży. A jednak zgodził się bez wahania i od razu nadał mu formę szkicu biograficznego. Pisałem zatem pracę o najwybitniejszym polskim krytyku teatralnym u najwybitniejszego historyka teatru. Profesor darzył Puzynę autentycznym szacunkiem, choć pod wieloma względami bardzo się różnili. I nie tylko tym, że jeden zajmował się przeszłością teatru, a drugi był żywo zaangażowany w jego kształt współczesny. Różnice dotyczyły kwestii światopoglądowych. Uświadomiłem to sobie później wyraźnie, gdy w jego Raptularzu z roku 68 przeczytałem zapis rozmowy, jaką odbył z Puzyną po spektaklu Dziadów Dejmka. Parę razy już ją przy różnych okazjach przywoływałem, ale jej sens wydaje mi się zasadniczy i wciąż istotny. Profesor oczywiście opisuje okoliczności towarzyszące: spotyka Puzynę w barze hotelu Europejski. „Jak ci się podobały Dziady?” – pyta. Puzyna odpowiada, że mu się podobały i „ze zwykłą u niego precyzją i plastyką zaczyna analizować przedstawienie”. Profesor przytacza argumenty krytyka, a potem: „za zgodą Keta zamawiam dwa duże piwa, pociągam z mojej szklanki i mówię z namysłem:
– Wiesz, zgadzam się z tobą, że to jest wybitne przedstawienie. Ale mało w nim czystego piękna.
Ket milknie z wrażenia. Wiara w istnienie czystego piękna jest wśród dzisiejszej inteligencji polskiej uważana za bardzo infantylny przesąd, niegodny człowieka z naszej sfery. Samo słowo stało się wstydliwe. Można dzisiaj w Warszawie powiedzieć: «piękny samochód» albo «piękna kobieta», ale nie można powiedzieć «piękno w sztuce» bez narażenia się na śmieszność. Ket, którego samodzielność intelektualną znam i cenię, dzieli w tej sprawie nastawienie ogółu, toteż patrzy w tej chwili na mnie z niesłychanym zakłopotaniem.
– Co to jest? – pyta wreszcie, odzyskując mowę.
Nie wiem, co to jest. Wiem tylko, po czym się to poznaje: budzi zachwyt. I na tym też pewno polega przeżycie estetyczne”.
I dalej następuje opis dyskusji, w której Puzyna twierdzi, że dla niego najważniejsze w sztuce jest „przeżycie prawdy” – może mu towarzyszyć przeżycie estetyczne, które jednak ma przede wszystkim właściwości poznawcze. A Profesor odpowiada: „Nie mogę się z tobą zgodzić, żeby w sztuce wyżej należało stawiać walory poznawcze od artyzmu, bo to jest stawianiem sprawy na głowie. Sztuka jest po to, żeby wywoływać piękno – w sposób godziwy, proszę bardzo – ale piękno, wartość zarazem ulotną i niezmiernie cenną. Zważ, że nie potrafiłbym powiedzieć, dlaczego zetknięcie z pięknem wydaje mi się takie cenne. Zdaje mi się po prostu, że ma to na naszą psychikę dobroczynny wpływ”.
I tak rozmawiali wybitny krytyk z wybitnym historykiem 12 lutego 1968 roku. A pretekstem do dyskusji stało się przedstawienie Dziadów w Teatrze Narodowym, które przeszło nie tylko do legendy teatralnej, ale przede wszystkim do historii politycznej kraju. […]
W Raptularzu z 1991 roku pod datą 10 kwietnia Profesor odnotował mój egzamin magisterski. „Wojtek napisał pracę o Puzynie”. Recenzentem pracy był Jerzy Koenig. Pracę oceniono bardzo dobrze, ale egzamin poszedł mi słabo, na co delikatnie zwrócił uwagę ówczesny dziekan Andrzej Makowiecki. Wzruszająca jest notatka mniej więcej o rok późniejsza, w której Profesor opisał egzamin Tomka Mościckiego i zakończył ją zdaniem: „Na korytarzu kilka osób z roku Tomka, między innymi Natalia Adaszyńska, Wojtek Majcherek. Myślę, że wszyscy oni zachowali dobre wspomnienie o tej Szkole i naszym Wydziale”.
To było 6 lutego 1992 roku. 7 sierpnia tamtego roku Profesor Raszewski zmarł1.
Historia mojego Wydziału Wiedzy o Teatrze się zakończyła. Ale to prawda: zachowaliśmy dobre wspomnienie o naszym Wydziale, Panie Profesorze.
Przypisy: