ISSN 2956-8609
Z wyższością właściwą wygranym, patrzyliśmy zawsze na tych, którzy w naszym mniemaniu przegrali, albo przynajmniej mają gorzej od nas. My, czyli studenci Wydziału Aktorskiego, oni – studenci Wiedzy o Teatrze. Czyli Wydziału Odrzuconych Talentów. Tak ich okrutnie nazywaliśmy. Czasami.
Być może nie przychodziło nam wtedy do głowy, że część osób z WOT-u wcale nie widziała siebie na scenie, tylko po prostu blisko teatru, a sztukę można kochać na różne sposoby.
Tymczasem, pomimo lekkiego uśmiechu politowania skierowanego w stronę wotowców, studiowało się z nimi łeb w łeb, sala w salę. „Nasze” roczniki obradzały w nowe pokolenia aktorów, a „ich” roczniki wydawały na świat rzesze pracowników instytucji kulturalnych, asystentów, historyków teatru, eseistów, redaktorów, kierowników literackich, badaczy, nauczycieli, specjalistów, profesorów oraz recenzentów i krytyków teatralnych.
Po latach drogi przedstawicieli obydwu wydziałów zaczynają się niejednokrotnie krzyżować, a najtrudniejsze z takich spotkań to te na przecięciu dróg: aktor – recenzent…
Brać aktorska w połowie twierdzi, że recenzji nie czyta, a część, że owszem. Czytałam recenzje (kiedyś w gazecie) z drżeniem serca, a obecnie czytam je sporadycznie (w internecie), już bez lęku, że jedna surowa krytyka może sprawić, że świat się skończy, a spektakl przepadnie. Dlaczego? Zmieniło się to w momencie, w którym „recenzję” może napisać i w tej samej chwili opublikować każdy, choćby na Instagramie…
Nie mówię tu rzecz jasna o klasycznej recenzji – dogłębnej analizie specjalisty popartej wiedzą naukową i historyczną – ale o prywatnym komentarzu w mediach społecznościowych, albo wypowiedzi na prywatnym blogu, wynikającej z potrzeby podzielenia się przeżytym doznaniem. Już nawet za pomocą jednego serca lub uniesionego kciuka mogę w każdej chwili dołączyć do czyjejś opinii. Dopiszę parę słów od siebie, nawet dołączę zdjęcie na dowód, że byłam, widziałam i (nie) polecam. Jakie to proste! W ciągu minuty mogę ogłosić całemu światu to, co sądzę na temat nowego filmu, spektaklu, książki. My, artyści, kiedyś dowiadywaliśmy się o tym, jak został odebrany spektakl, w którym gramy, od rodziny, znajomych, od co bardziej skorych do rozmowy obcych widzów, z recenzji w gazecie – dziś każdy już kilka chwil po przedstawieniu może bezpośrednio napisać do twórców o swoich wrażeniach…
Nie dość na tym – dziś nawet ja sama mogę zachęcać widza do obejrzenia produkcji z moim udziałem, robić darmową reklamę wydarzenia kulturalnego, w którym występuję. Tak się to wszystko potoczyło, że nikt już nie jest całkiem bezbronny wobec publicznej oceny, a jednocześnie jest jeszcze bardziej na nią wystawiony…
Przyznaję, że tym wnikliwym i profesjonalnym recenzjom, czytanym kiedyś z wypiekami na twarzy, wiele zawdzięczam. Dzięki nim, poza rozmowami z najbliższymi, miałam szansę dowiedzieć się, czy myśl, którą starałam się przeprowadzić, da się właściwie odczytać z widowni. Mogłam się przekonać, czy uważny widz postrzega świat mojej postaci takim, jakim chciałam go ukazać. To była również szansa na porównanie wrażeń, ponieważ istnieje stałe ryzyko rozkochania się w próbach i wizji reżysera, by po premierze przekonać się, że widz tej miłości, niestety, nie podziela. Dzięki pogłębionym recenzjom mogłam też potwierdzić moją intuicję aktorską. To było dla mnie ważne, muszę przyznać szczerze, bo oceniali mnie ludzie obcy, a więc teoretycznie obiektywni.
Pytanie tylko, czy ktokolwiek, widz czy krytyk, może spojrzeć na coś obiektywnie…
Przecież oglądamy swoimi sercem i oczami, w sposób właściwy tylko sobie i niepowtarzalny! Rządzą też nami zawsze sympatie i antypatie, skłonności lub nastroje.
Skoro dziś wydanie na świat opinii jest tak lekkie i łatwe, postuluję uczynić je trudniejszym. I dlatego właśnie wpadłam na taki pomysł: a co by było, gdybyśmy częściej dodawali do nich zaimek „ja” lub choćby „moim zdaniem”, albo: „według mnie” (istnieje zresztą cała masa jeszcze innych, bardzo przyjemnych sformułowań podkreślających osobisty stosunek wypowiadającego opinię do jej przedmiotu). Może wtedy tak ogólne sformułowania jak: „Film A to istny majstersztyk” lub: „Spektakl X jest jak kebab bez smaku”, udałoby się ubrać w bardziej osobiste odczucia…
Gusta mamy różne, i gdy czytam w recenzji tak bezdyskusyjnym tonem wypowiedzianą opinię, mam ochotę od razu wykrzyknąć: „Ale proszę pani, niech pani mówi tylko w swoim imieniu, bo dla mnie osobiście film Anora wcale majstersztykiem nie był!”
***
To mój trzydziesty dziewiąty felieton, i do tego opublikowany w setnym numerze Raptularza. Osobliwie trudny, bo dotykający rzeczy subtelnych, tematu krytyki teatralnej, nierozerwalnej z działalnością aktora, a także pozostających ciągle w mojej pamięci, mieszanych opinii braci aktorskiej na temat Wydziału Wiedzy o Teatrze.
Przyznaję, że podeszłam do tematu trochę jak do jeża – bo to słodkie stworzenie, ma śliczne oczka i łapki, ale ma też swoje igiełki.