Raptularz
  • archiwum
  • podcasty
  • autorzy
  • pół serio
e-teatr
e-teatr

ISSN 2956-8609

Paweł Sztarbowski

Dużo wolności

14.11.2025

Nigdy Wydziału nie skończyłem. A przecież nie mam wątpliwości, że moja droga zawodowa potoczyłaby się zupełnie inaczej, gdyby nie studia na Wiedzy o Teatrze w warszawskiej Akademii Teatralnej – dopełnione, zamiast absolutorium, podjęciem pracy najpierw w Instytucie Teatralnym im. Zbigniewa Raszewskiego, a potem w kolejnych teatrach.

Gmach Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza
przy ul. Miodowej w Warszawie, 2025 | fot. Michał Smolis

Zacząłem studiować w październiku 2002 roku. Data ma znaczenie. To był rok, gdy Lech Śliwonik został rektorem Akademii Teatralnej, co mocno nasiliło uczelniane animozje pomiędzy różnymi środowiskami. Bo oto teoretyk stanął na czele szkoły określanej jako zawodowa, której sednem pracy i głównym zadaniem miało być kształcenie na Wydziale Aktorskim. Konsekwencją awansu Śliwonika była też sukcesja po nim na stanowisku dziekana Wiedzy o Teatrze, do czego nie bardzo ktokolwiek się garnął. Cóż tu lukrować rzeczywistość – na Wydziale czuło się stagnację, atmosfera była dość ospała. Za to wokół buzowało życie teatralne. Wielkie poruszenie na moim ówczesnym roku wywołały gościnne pokazy trashowych Skrzywdzonych i poniżonych w reżyserii Franka Castorfa z berlińskiej Volksbühne. Dom Wielkiego Brata na scenie, wokół lodowisko, dym lecący z komina, energetyczne aktorstwo – wszystko to robiło niezwykłe wrażenie. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej odbyły się premiery Oczyszczonych w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego i 4.48 Psychosis w reżyserii Grzegorza Jarzyny. Stosunek do Teatru Rozmaitości stanowił naprężoną linię demarkacyjną, wywoływał żarliwe spory. Oddolnie zaprosiliśmy na uczelnię Warlikowskiego, który poprosił, żeby wśród uczestników spotkania znalazły się jedynie osoby studiujące. Twierdził, że zależy mu na swobodnej atmosferze, ale część wykładowców potraktowała to jako przejaw skrajnej bezczelności.

Lech Śliwonik | fot. Bartek Warzecha | Akademia Teatralna
im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie

Kłębiło się to wszystko, hierarchie zmieniały się z miesiąca na miesiąc i, na przykład, namówiliśmy Małgorzatę Dziewulską, żeby w ramach jej zajęć nie dyskutować o Jerzym Jarockim, którego nam proponowała, tylko właśnie o Warlikowskim. Przedmiot nazywał się „Klasycy współczesności”, więc w ten oto sposób artysta, z którego na sąsiednich zajęciach się wyśmiewano, tutaj zyskiwał wręcz miano nowego klasyka. O wielkiej klasie i otwartości Dziewulskiej świadczy, że była wtedy w stanie wywrócić do góry nogami cały swój plan na te zajęcia i pójść za naszymi zainteresowaniami. Zresztą nikt jak ona nie potrafił tak uwrażliwiać na detal sceniczny, na jakąś drobinę, która otwierała nowe pola interpretacji.


I jeszcze jeden niebagatelny fakt, związany z październikiem 2002 roku – dosłownie kilka miesięcy wcześniej Jerzy Koenig przestał być dyrektorem Starego Teatru w Krakowie, więc Akademia Teatralna pozostała jedynym jego miejscem pracy. Na pierwszym roku prowadził przedmiot, który nazywał się „Teatr dzisiejszy”. Na zapoznawczych zajęciach wypytywał o zainteresowania, a szczególnie o to, jakie znamy języki obce. Potem zadał pytanie: „A kto z państwa wie, kim w teatrze jest inspicjent?”. Zaczęło się odgadywanie, niczym z tymi dzwonami, co to gdzieś dzwonią, ale nie wiadomo, w którym kościele. Ktoś coś słyszał, ale nikt nie wiedział. „A na dobrym inspicjencie czasami stoi cały teatr” – rzucił Koenig z lekko ironiczną miną, z której nigdy nie sposób było wyczytać czy mówi serio, czy wpuszcza w maliny. Studiowałem wtedy równolegle na trzecim roku Wydziału Filozofii UW, co na wielu wykładowcach robiło całkiem spore wrażenie. Natomiast Koenig skwitował to jakoś w stylu: „Czyli bardziej pana interesują abstrakcje niż prawdziwe życie”.

Studia były wtedy jednostopniowe, nie wprowadzono jeszcze systemu bolońskiego, ale na Wiedzy o Teatrze obowiązywały tak zwane prace połówkowe po pierwszym semestrze trzeciego roku, które trochę przypominały dzisiejszy licencjat. Jako miłośnik Husserla byłem wtedy pod wielkim wpływem książki Tomasza Kubikowskiego Siedem bytów teatralnych, więc wymyśliłem sobie mocno teoretyczny temat dotyczący fenomenologii gestu teatralnego. I znów zapadł mi w pamięć komentarz Koeniga wypowiedziany podczas obrony: „Wszystko, co pan napisał jest bardzo mądre i zapewne bardzo słuszne. Ale gdyby mógł pan tak w paru zdaniach powiedzieć, do czego ta pańska praca może się przydać w codziennej robocie teatralnej?”. Interesował go konkret, realne doświadczenie teatru, a nie piętrowe dywagacje i dzielenie włosa na czworo, które na nic się nie przekłada. My wygłaszaliśmy referaty, zamykał oczy i w takiej sfinksowej pozycji słuchał naszych wypocin na temat życia teatralnego w Polsce. Czasem dodawał coś, co było zakorzenione w jego własnej pamięci, zdarzało się, że sypał anegdotami. Powieka zadrżała mu tylko raz, gdy jedna z koleżanek pośród reżyserów, którzy stworzyli legendę Starego Teatru w Krakowie, wymieniła Konrada… „Świniarskiego”. Co tydzień wracały też pytania, ile spektakli widzieliśmy w ostatnich dniach i ile nowych dramatów udało nam się przeczytać. I oczywiście – o języki, jakie czytamy gazety i książki w innych językach niż polski? Na uczelni, gdzie lektoraty właściwie nie istniały, a w każdym razie tworzyły jakiś kuriozalny obraz nędzy i rozpaczy, brzmiało to jak dość gruby żart. I Koenig zazwyczaj skory był do złośliwości i dowcipów, ale akurat apele o przykładanie się do nauki języków i konieczność wychylania nosa poza polskie podwórko brzmiały zupełnie serio.

Któregoś razu pochwalił się, że jako dyrektor Teatru Telewizji czytał co najmniej trzy dramaty dziennie. „Wracałem czasem późnym wieczorem z Woronicza i w niektórych oknach paliło się jeszcze światło. Myślałem sobie wtedy, że w każdym takim mieszkaniu siedzi człowiek i pisze dramat” – opowiadał, puentując to bardzo w swoim stylu: „I docierało do mnie, że może już jutro rano będę musiał te wszystkie dramaty czytać”.

Jerzy Koenig, 2003 | fot. Tomasz Gzell | PAP

Miało być o WOT, a piszę o Koenigu. Chyba dlatego, że czuję podskórnie, jak cały program Wydziału, zmieniany przecież parokrotnie od czasu jego stworzenia w 1975 roku, był (i wciąż tak naprawdę jest!) ekspresją osobowości i zainteresowań tego niezwykłego człowieka, który całe swoje zawodowe życie dzielił między różnorodne prace w redakcjach i współprace z nimi, a jednocześnie jako kierownik literacki lub dyrektor artystyczny miał wpływ na działalność kolejnych teatrów. Praca w mediach musiała mu uświadomić rosnące znaczenie sztuki masowej i konieczność poszerzania pola teatru.

Koenig był zapewne najwybitniejszym organizatorem życia teatralnego w powojennej Polsce. Może wręcz to słowo, „organizator”, należałoby napisać z dużej litery lub jakoś wyboldować, żeby podkreślić niebagatelność tej funkcji? Organizator jako osobowość twórcza – tak właściwie mógłby być określany profil absolwentów Wiedzy o Teatrze. Pomysł na stworzenie tego wydziału musiał wziąć się z wewnętrznej niechęci jego pierwszego dziekana do tradycyjnej teatrologii i jałowego teoretyzowania. I zresztą bliskość praktyki teatralnej, zakorzenianie wiedzy w realnym doświadczeniu, ale też sąsiedztwo wydziałów aktorskiego i reżyserii – to były najatrakcyjniejsze elementy studiowania. Znakomitym pomysłem były praktyki w instytucjach. Każdy miał potem obowiązek złożyć z tego raport, dzięki czemu uczyliśmy się jak wygląda chleb powszedni różnych teatrów i stowarzyszeń. Ja akurat trafiłem do Teatru Współczesnego w Szczecinie, do Anny Augustynowicz i Zenona Butkiewicza i do dziś mam ogromny dług wdzięczności zarówno wobec nich, jak i wobec Lecha Śliwonika, który to umożliwił. Przez dwa tygodnie nauczyłem się o teatrze więcej, niż przez całe lata wysiadywania na zajęciach.

Po latach wróciłem na Wiedzę o Teatrze jako wykładowca. Trochę przez przypadek. Po obronie doktoratu napisałem do Tomasza Platy, który został wtedy dziekanem i pracował nad nowym programem studiów, że chciałbym uczyć, choćby na zasadzie parodniowego warsztatu. Odpisał miło, ale właściwie nie dając większej nadziei – miał już zamknięty program i skład osób prowadzących poszczególne przedmioty. Minęło kilka miesięcy i nagle wiadomość, czy znajdę czas na spotkanie, jak najszybciej. Parę godzin później siedzieliśmy przed Teatrem Powszechnym. Okazało się, że ktoś w ostatniej chwili zrezygnował z prowadzenia zajęć o dość enigmatycznej nazwie „Warsztat projekt”. Zostało dwa tygodnie do rozpoczęcia roku akademickiego. A może wręcz tydzień? Trochę się bałem, że nie zdążę niczego sensownego wymyślić. „Przecież na pewno znasz Dragana Klaicia?” – zapytał Tomek i zaczął opowiadać o swoim pomyśle na program, wskazując właśnie działalność Klaicia, ale też Andrzeja Wirtha i stworzony przez niego Instytut Teatrologii Stosowanej w Giessen jako punkty odniesienia i inspiracje. Opowiadał o tym, że to nie może wisieć w próżni, że zależy mu, żeby na tym wydziale uczyły osoby, które mają przygotowanie teoretyczne, ale też pracują w teatrach, organizują festiwale, znają środowisko, interesują się nowymi trendami. I – co niebagatelne – lubią teatr. Że chciałby przygotowywać osoby studiujące do pracy, w związku z tym najlepiej, gdyby zajęcia oparte były na realnym doświadczeniu. Żeby to nie było martwe, żeby działało, żeby miało zakorzenienie we współczesnym myśleniu… Biła z niego ogromna energia i determinacja, ale też przekonanie, że łączenie teorii z praktyką to musi być znowu znak rozpoznawczy Wydziału. Bo przecież dokładnie takie było wyjściowe założenie Jerzego Koeniga, gdy tworzył WOT w 1975 roku, a więc kilka lat wcześniej niż Wirth ukuł pojęcie „teatrologii stosowanej”, wywodząc je zresztą z prakseologii Tadeusza Kotarbińskiego, w której kluczowe były pojęcia celowości, skuteczności, sprawności działania i „dobrej roboty”.

Zakorzenienie w praksis (gr. działanie, czynność) wyznacza też pewien azymut, bo każe nieustannie zderzać intelektualne konstrukcje z rzeczywistością i jej wyzwaniami. Sprawia, że dużo trudniej ukryć się w wieży z kości słoniowej pełnej tyleż mądrze, co abstrakcyjnie brzmiących pojęć. Podążanie za estetycznymi, ale też obyczajowymi i komunikacyjnymi zmianami jest dziś ogromnym wyzwaniem. Jak nie wpaść w anachroniczność? Jak opowiadać o zjawiskach historycznych, żeby stawały się inspiracją, a nie nudnym materiałem do odhaczenia? Jak nie opowiadać ciągle tych samych anegdot, których podskórny dowcip rozumie już jedynie osoba wygłaszająca wykład? Drastycznie zmienił się obieg informacji. Wiedza, którą dawniej nauczyciele akademiccy przekazywali przez całe lata, zerkając ewentualnie jednym okiem do sobie tylko znanych skryptów, opracowanych gdzieś w tajnych archiwach i bibliotekach, dziś zwykle jest na wyciągnięcie ręki, do wyszukania w kilka sekund za pomocą smartfona. Odpowiedzią na to może być właśnie zakorzenienie w praktyce – przekaz doświadczenia, umiejętność dyskutowania, twórczej interpretacji. Pozwala też uwrażliwiać na złożoność zjawisk i wielokanałowość współczesnego życia teatralnego.

Dlatego wydaje mi się, że dzisiejszy program Wydziału o Teatrze pozornie mocno się zmienił i cały czas zmienia. Ale gdzieś podskórnie pozostaje wierny idei wydziału teoretyczno-praktycznego, który wymyślił i zorganizował Jerzy Koenig pięćdziesiąt lat temu.

100

Pół wieku wiedzy o teatrze
w gmachu przy Miodowej

Czytaj również:

  • Wydział Wiedzy o Teatrze: dobre wspomnienie
    14.11.2025
  • PWST. Zagadnienia, notatki
    14.11.2025
  • Jeż
    14.11.2025
  • Ballada o św. Marcinie i Armii Czerwonej
    14.11.2025
  • Po WoT można robić wszystko
    z Agatą Skrzypek i Wojciechem Świdzińskim rozmawia Paweł Stangret
Raptularz

ISSN 2956-8609

Wydawca

Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego
ul. Jazdów 1
00-467 Warszawa

www.instytut-teatralny.pl

Redakcja

kolegium w składzie:
Grzegorz Kondrasiuk, Małgorzata Piekutowa,
Michał Smolis, Maryla Zielińska (do 31.12.2024)

raptularz@instytut-teatralny.org

wideo: Alicja Borowiec, Michał Januszaniec
montaż podcastów:
Dorota Kołodziejczyk, Michał Januszaniec