ISSN 2956-8609
„Teatr dla życia […] to wykorzystanie teatralnych
metod pracy oraz możliwości tkwiących w produkcie teatralnym (spektaklu) dla
osiągnięcia założonych celów w dziedzinach nieartystycznych, a społecznie
istotnych: edukacji, resocjalizacji, rehabilitacji, psycho- i socjoterapii.
Drugoplanowość zadań artystycznych nie wyklucza osiągnięcia poziomu wysokiej
sztuki (przykład – światowe sukcesy Olsztyńskiej Pantomimy), ale nie stanowi
celu głównego. Można by powiedzieć, że w tym przypadku teatr (praca teatralna) najbardziej
się odrywa od sztuki i zbliża do życia”. Tak przed laty pisał Lech Śliwonik,
ujmując dzięki takiej formule szereg zjawisk z pogranicza teatru oraz rozmaitych
form terapii i edukacji.
Słowa te wpisywały się w mocno wówczas obecną w dyskursie okołoscenicznym antynomię „teatru” i „życia”, którą podkreślano zwłaszcza w środowiskach skupionych wokół alternatywy teatralnej. To, co w nich uderza dziś, to dość jasne i precyzyjne oddzielenie „zadań artystycznych” i „celów w dziedzinach nieartystycznych”, które choć mogą być realizowane w obrębie jednego działania scenicznego, to jednak należy dość jasno rozróżniać. Innymi słowy – ocena jednych nie do końca powinna wpływać na ocenę drugich, gdyż szlachetne intencje nie zawsze muszą się przekładać na efekt artystyczny i odwrotnie. Nawiasem mówiąc obecnie takie myślenie o teatrze wydaje się być w absolutnym odwrocie – w opinii twórców oraz sporej grupy krytyków i widzów waga podejmowanych tematów bardzo często rozgrzesza braki formalne i niedociągnięcia artystyczne, a szantaż moralny stał się jednym z oczywistych narzędzi używanych w dyskusjach okołospektaklowych.
Zderzenia „teatru” i „życia” doświadczyłem ostatnio oglądając dwa spektakle, które na pierwszy rzut oka łączy bardzo wiele, nie tylko nazwisko autora – Williama Shakespeare’a. Adaptację Snu nocy letniej, w której „Jakub Skrzywanek wraz z Justyną Sobczyk, reżyserką i założycielką Teatru 21 […] zaprosili do współpracy szczecińskich artystów z niepełnosprawnościami, by wraz z zespołem Teatru Współczesnego w Szczecinie, spróbować opowiedzieć, o tym, czym dziś jest i może być pragnienie miłości”. I wariację wokół Poskromienia złośnicy – Nieposkromienie Teatroterapii Lubelskiej w reżyserii Marii Pietruszy-Budzyńskiej, do której scenariusz napisał Artur Pałyga w oparciu o wypowiedzi członków grupy.
W pierwszym przedstawieniu twórcy między fragmenty tekstu Shakespeare’a wpletli sceny z niepełnosprawnym, który przygotowuje się do wyjazdu do Brukseli, żeby tam skorzystać z usług prostytutki. Niejako przy okazji pojawiają się także inne problemy dotyczące osób z niepełnosprawnościami – prawne, społeczne, obyczajowe, trudności opiekunów – które wynikają z konieczności całodobowej opieki nad nimi. Konstrukcja spektaklu sprawia jednak, że problem seksu zostaje wydobyty na plan pierwszy. Ze Snu nocy letniej ocalały fragmenty dotyczące ateńskiej młodzieży i finałowy teatr w teatrze. Zagubieni w podateńskim lesie kochankowie grani są przez zawodowych aktorów w średnim wieku, mają pobielone twarze, wyglądają trochę jak ożywione trupy, co w oczywisty sposób wpływa także na sposób ukazywania ich relacji miłosnych.
Skrzywanek i Sobczyk ich kosztem wyraźnie dowartościowują relację klienta i „seks workerki”, których na tle bohaterów Shakespeare’a zdaje się łączyć prawdziwa czułość i namiętność. Ale nie tylko w tym rzecz. Twórcy szczecińskiego przedstawienia postawili realny problem i zadali słuszne pytanie, ale zdają się znać wszystkie odpowiedzi. W ich opinii osoby z niepełnosprawnościami nie mogą się zrealizować seksualnie, gdyż nad tą sferą nadal ciąży „chrześcijańska moralność” oraz wyprowadzony z niej system prawny i społeczny. Jej strażnicy – oczywiście groteskowi, krzykliwi i mało rozgarnięci – do spółki z zombi z podateńskiego lasu wciskają się do sypialni niepełnosprawnego, narzucają tradycyjne wartości, wreszcie zmuszają do odegrania sztuki o Piramie i Tyzbe. Oglądając ten spektakl – niby tak bliski „życiu” – trudno mi było się oprzeć wrażeniu, że problemy osób z niepełnosprawnością zostały tu zinstrumentalizowane i użyte przeciwko nielubianym instytucjom i poglądom.
Z zupełnie innymi myślami wychodziłem z Nieposkromienia. W przeciwieństwie do szczecińskiego spektaklu, w lubelskim grały wyłącznie osoby z niepełnosprawnościami, które od początku do końca mówiły od siebie i za siebie. Zamiast rekonstrukcji spotkania z „seks workerką” opowiadały własnymi słowami o „sekszeniu się”, o złości, że traktuje się je stale jak osoby niedojrzałe, o potrzebie czułości.
Pietrusza-Budzyńska i Pałyga przyjęli bowiem po prostu ich perspektywę, a nie wyruszyli na walkę o prawo do tego czy tamtego, a zamiast opowieści o prawie do orgazmu, przypomnieli zatrważające dane o wykorzystywaniu seksualnym niepełnosprawnych. Aktorzy Pietruszy-Budzyńskiej teatralną sytuację wykorzystali do podzielenia się własnym, trudnym doświadczeniem, bez wskazywania winnych. Twórcy nawet apodyktycznemu Ojcu Kasi potrafili potrafili oddać głos, aby mógł wyjaśnić, że jego nadopiekuńczość wynika nie z chęci dominacji, a z ukrytego wstydu i pragnienia zapewnienia bezpieczeństwa ukochanej córce. W ten sposób powstał prawdziwy „teatr dla życia”, w którym zarówno widzowie, jak i aktorzy mogli poczuć się mądrzejsi, lepsi, potraktowani z szacunkiem. Nikt tu nie montował groteskowego chochoła, któremu następnie dzielnie dawał odpór, nie proponował ideologicznych uproszczeń, nie windował do rangi obowiązujących prawd modnych bzdur. Po prostu zrobiono wspólnie przedstawienie – mądre, zabawne, chwilami wzruszające, w którym niekoniecznie trzeba podejrzeć to, co „seks workerka” czy „asystentka seksualna” może robić w łóżku z niepełnosprawnym.