ISSN 2956-8609
Rafał Węgrzyniak. Jeśli chodzi o polski teatr, widział sporo i nieomal wszystko przeczytał. Do tego, dzięki swoim szczególnym predyspozycjom – wszystko to zapamiętywał. Dlatego śmierć Rafała to dla wiedzy o teatrze odczuwalna wyrwa i wypowiadane często słowa o zmarłym, którego „trudno będzie zastąpić” mają tu rzeczywiste, a nie konwencjonalne znaczenie. Spełnił się ten banał, że miniony teatr żyje najbardziej w pamięci i w emocjach świadków, i z ich odejściem jego część umiera. I kolejny – że się nigdy nie zdąża, że nikt nie uprzedzał.
Znaliśmy się krótko i, jak się okazało, spotkaliśmy się za późno. Ten rok czy dwa mijaliśmy się, czasem dłużej czy krócej rozmawiając, w czytelni Biblioteki Instytutu Teatralnego i w pokoju „Raptularza” na Wiejskiej. W naszej redakcji gościnnie zajmował biurko, które zresztą z nim dzieliłem. Elżbieta Wrotnowska-Gmyz zatrudniła Rafała w Instytucie Teatralnym, dzięki czemu wrócił do Warszawy, i po wielu latach życia w formalnym bezrobociu powiązanym z niezależnością, mógł prowadzić w Konstancinie-Jeziornie w miarę spokojny żywot niespokojnego intelektualisty. Myślę, że bardzo ważny był dla niego ten powrót w bezpośrednią bliskość teatralnych spraw stolicy, które żywo go obchodziły.
Teraz przypominam sobie, że pierwsze lekturowe zderzenie ze stylem Węgrzyniaka zaliczyłem przy pisaniu doktoratu o Gardzienicach, kiedy okazało się, że jako jeden z nielicznych, w okresie największych sukcesów zespołu, zajął się jego odbrązawianiem. Sprawdzam, tekst Gardzienicki paradygmat prostoty wydrukował „Dialog” w roku 1998. Po kilku z nim rozmowach w roku 2022 czy 2023 już mi się wyjaśniło, dlaczego tak pisał, że inaczej nie potrafił. Ćwierć wieku później dokładnie w taki sam sposób traktował gwiazdy i gwiazdeczki reżyserii, znajomych i przyjaciół. Ciekawił i przerażał, kiedy w tekstach zapędzał się z oburzenia i ekscytacji, jakby wbrew wszystkim i wszystkiemu. Bo Rafał nie potrafił się powstrzymać. Taktyczne przemilczanie błędów rzeczowych popełnianych przez kolegów po fachu, czy ich naiwnego wyważania dawno otwartych drzwi – nie były jego, delikatnie mówiąc, najmocniejszą stroną. To było jak dar i przekleństwo zarazem – zwłaszcza w połączeniu z nadzwyczaj szczegółową pamięcią. Aktualność teatru była u Rafała kontynuacją długich pasm zdarzeń. Rzeczy istniały wyłącznie w powiązaniu, odsiane z banału i bieżącego postrzegania. Specyficzna Rafałowa interpretacja rodziła się pomiędzy opowieściami o mało znanych faktach, zapomnianych spektaklach, rozmowach, spotkaniach, wydarzeniach zakulisowych, intrygach i konfabulacjach. Tak jak i pisany przez cały życie cykl recenzji książkowych, złożonych z tasiemcowych korekt upominających się o zaginione, a nieodzowne w mniemaniu Rafała, elementy układanki. Jak można pisać o Mrożku, Grzegorzewskim, Grotowskim (przykłady z ostatniego roku), nie wspominając o… I tu następowała litania pominięć, wytykanych bezlitośnie autorom. Krytyczna recenzja to był pewniak, ponieważ wszyscy mieli tę podstawową, nieusuwalną wadę – że nie byli Rafałem. Cykl ten można nazwać jego nienapisanymi książkami, są to nie tylko recenzje, ale i konspekty większych prac.
Wstyd się przyznać, ale gdy go po raz pierwszy zobaczyłem, skojarzył mi się z postacią z Grand Guignolu, z jakimś okrutnikiem pożerającym na scenie niewinne dzieci. Coś w tym obrazku jest, zwłaszcza w odniesieniu do indywidualnego stylu uprawianej przez niego krytyki teatralnej. Nawet nie znając tajników redakcyjnej kuchni można postawić tezę, że jako autor ciężko znosił skróty, zmiany tytułów, prośby o rezygnację z nadmiernie oceniających przymiotników, czy wszelkie sugestie taktycznego wygładzania kantów. Ma to swój urok, szczególnie w porównaniu z mdłą, podgniłą i słodkawą krytyką marketingową, obecnie obficie uprawianą.
W miarę poznawania Rafał odsłaniał różne oblicza. Że ikoniczny historyk teatru i erudyta – to wiadomo. Okazało się, że jest tym okrutnikiem, ale przyjaznym, z poczuciem humoru podszytym świadomością absurdu tej naszej bieganiny. Potrafił słuchać, a co więcej – dzielić się wiedzą. W sposób naturalny i niewymuszony, pozbawiony protekcjonalizmu stawał się nauczycielem, był do tego gotów cały i w każdej chwili. Okazało się także, że jest z niego namiętny plotkarz oraz wielbiciel nie tylko recenzji pisanych, ale i mówionych. Jako największy ze znanych mi zwolenników teorii spiskowych lubił je snuć i rozpowszechniać, a co więcej – im ulegać.
Można tak pisać długo, niczego to jednak nie załatwia i nie zmienia faktu, że Rafała na Wiejskiej albo na Jazdowie już nie spotkam, nie przegadamy tego, co kto widział, kto na kogo naskoczył i jakie tam ostatnio w teatrze były afery. Umierają krytycy, głupieje świat teatru. Zwija się branża czerniących papier na ten temat.
Pozostały teksty. Jeszcze w lutym tego roku, w – a jakże – Zmowie milczenia pisał: „Od co najmniej ośmiu lat nie odbyła się w środowisku jakakolwiek rzetelna i pluralistyczna dyskusja o stanie teatru, współczesnej dramaturgii, klasyce narodowej, repertuarze scen reprezentacyjnych, festiwalach, wyłanianiu dyrektorów, szkolnictwie, przemocy lub wykorzystywaniu seksualnym”1. Fakt, nie odbyła się, choć przecież dyskutujemy cały czas. Tylko że – najczęściej sami ze sobą, we własnych światopoglądowo bezpiecznych otoczeniach. Rafał, wyrażając rozczarowanie sytuacją dyskursu publicznego AD 2024, zachował w sobie zbyt wiele niemal młodzieńczej naiwności – ponieważ domagał się prawdziwych debat, otwartym tekstem, a nie wojen podjazdowych, prowadzonych przez zamilczanie, unikanie konfrontacji, agresję pasywną przy jednoczesnym wcielaniu się w rolę ofiar albo przez politykę kadrową i wycinanie konkurencji. A przecież głównie z tego składa się życie polskiej branży teatralnej.
Ta potrzeba otwartej rozmowy tkwiła w nim jak zadra z powodu nieudanej, niezawiązanej debaty, toczonej na łamach „Teatru”, a wywołanej tekstem Nowa lewica w teatrze z 2007 roku. Diagnozował w nim aktualne tendencje: „niewątpliwie jesteśmy świadkami próby zaanektowania młodego teatru przez nową lewicę, uczynienia z niego instrumentu walki politycznej i perswazji ideologicznej”2. Jako historyk teatru i krytyk myślący raczej nurtami oraz dekadami, z fascynacją opisujący na przykład błyskotliwe kariery Grzegorza Jarzyny i Krzysztofa Warlikowskiego czy idącą za nimi kolejną falą pokoleniową – za zagrożenie i zubożenie uważał oddawanie teatrów na użytek konkretnej opcji politycznej. Ale to zapewne wtedy zapracował na wizerunek, napiszę to wprost, człowieka niewidzialnego, z którym nie wchodzi się w dyskusje, którego obecności w debacie publicznej się nie zauważa, ponieważ nie respektuje reguł „normalności”, tak jak ją rozumie środowisko. W dyskusji, opatrzonej nagłówkiem „Spór o teatr w Polsce” wzięli udział: Paweł Mościcki, Hanna Baltyn, Krystyna Duniec i Joanna Krakowska, Jerzy Limon, Wojciech Owczarski, Bartosz Szydłowski, Jacek Wakar, Elżbieta Baniewicz. Odpowiedzialność za ostry skręt w lewo Węgrzyniak przypisał współpracującemu z „Krytyką Polityczną” Instytutowi Teatralnemu jako głównemu inspiratorowi tych działań. Wówczas większość polemistów potraktowała to rozpoznanie jako wyraz wiary w teorie spiskowe. Polemikę z tamtym wystąpieniem ostatnio przypomniała Joanna Krakowska w „Dialogu Puzyny” w tekście poświęconym Instytutowi Teatralnemu: „Widząc jeszcze wówczas sens w odpowiadaniu Rafałowi Węgrzyniakowi na jego horrendalne konstrukcje myślowe, pisałyśmy z Krystyną Duniec, że trzeba naprawdę złej woli, by nie widzieć rozmachu inicjatyw i wszechstronności projektów podejmowanych przez Instytut i postrzegać jego działalność jako gejowski klub, do którego wpuszcza się tylko egzegetów Lenina”3. Paweł Mościcki analizował tekst Węgrzyniaka jako objaw cynicznego umysłu, wskazując na „figury” jako myśli, demonizujące lewicę: „chodzi o przedstawianie jako dominujących tych, którzy w rzeczywistości są w zdecydowanej mniejszości. Czy polskiemu teatrowi rzeczywiście zagraża unifikacja z powodu nadmiernych wpływów lewicy? Proponuję eksperyment: policzmy teatry w Warszawie i zastanówmy się, ile z nich wystawia wyłącznie spektakle podejmujące tematy polityczno-społeczne o wydźwięku lewicowym. Moim zdaniem nie istnieje ani jeden taki teatr. Czy krytyka teatralna w Polsce jest zdominowana przez sympatyków nowej lewicy? Również głęboko w to wątpię”4.
Ciekawe… Za chwilę w polskim teatrze wydarzą się, na przykład, Msza Artura Żmijewskiego w warszawskim Dramatycznym pod dyrekcją Pawła Miśkiewicza (2011), awantury wokół odwołania pokazu Golgoty Picnic na Malcie (2014), Klątwa Olivera Frljicia w Teatrze Powszechnym pod dyrekcją Pawła Łysaka i Pawła Sztarbowskiego – jako spektakl czy performans społeczny oraz medialny (2017) – wprowadzające w centrum debaty, z użyciem gatunku profanacji, tematy świeckiego państwa i prawa aborcyjnego. Przykładów z każdym sezonem przybywało w postępie geometrycznym. Jednak najbardziej wymowne dowody dostarczają ostatnie miesiące, po zakończeniu ośmiu lat rządów PiS. W chwili, gdy zamykam ten tekst, informacyjną „świeżynką” są relacje z premiery Wesela Mai Kleczewskiej w Teatrze im. Słowackiego, z Ministrem Kultury i Dziedzictwa Narodowego obwieszczającym na scenie przyznanie temu teatrowi statusu instytucji narodowej. Reżyserka, niedługo po debiucie, jako kontrowersyjna przedstawicielka najmłodszego pokolenia, w 2006 roku, miała warszawski Kleczewska Fest. Dziś jest po realizacjach źródłowych dla kultury polskiej dramatów – Dziadach i Weselu.
Pozostawię na boku kwestię złej czy dobrej woli Rafała Węgrzyniaka oraz kwestię czy przypadkiem nie uderzył wtedy w stół, a nożyce się odezwały. W jednym miał akurat rację: opisał aktywność lewicowo zorientowanej części „środowiska”, artystów, intelektualistów, ale przede wszystkim – kuratorów i dyrektorów – jako dążenie do jak największej sprawczości, strategię przemieszczania się z radykalnego, lewego skrzydła w stronę centrum, zajmowania jak największego obszaru życia teatralnego, w sensie fizycznym i dyskursywnym. Unikający jasnych deklaracji albo nie podzielających liberalnego zestawu poglądów w tym ustawieniu mają rolę milczących świadków, a konserwatyści – mogą zabierać głos bez prawa do protestu, zapewniając przy tym pozory pluralizmu. Węgrzyniak pomylił się tylko w jednym, w dodatku dostarczając argumentów do dyskredytacji swoich tez. Wierzył w coś w rodzaju centrali sterującej tym procesem, przypisał główne role Maciejowi Nowakowi i Sławomirowi Sierakowskiemu. Tymczasem tego rodzaju szerokie procesy ze swej natury mają charakter rozproszony i horyzontalny. Ich istota polega na zachowaniach grupowych, ujętych w ramy wytwarzania normalności, polegającej także na wypychaniu przeciwników politycznych poza jej obręb, czynienia ich niewidzialnymi.
Zdefiniował to zjawisko niegdyś Roland Barthes: „nawet na lewicy są ludzie zastępujący trudną analizę łatwym potępieniem: [...] nie dotyka się swojego wroga, nie je się z nim; trzeba być czystym. To «część dobrych manier lewicy»”5. Zapytany o możliwość napisania kolejnej części swoich Mitologii we Francji po 1968 roku, poświęconej nowym mitom lewicy, potwierdził: „mity podążają za liczbą”. A potem dowcipnie ripostował, wypisując się z tego zadania i sugerując lewicy konieczność podstawienia lustereczka samej sobie: „Dlaczego więc ociągam się z opisaniem tej mitologii? Nigdy tego nie zrobię, jeśli sama lewica nie wesprze tego projektu”. Te znane miłośnikom Barthesa nieprzynależności i kłopoty cenzuralne autor wstępu do polskiego wydania Mitologii skomentował, pisząc o: „mitologii lewicowej, która z «polityczności» zrobiła najcięższy zarzut wobec swoich przeciwników, równocześnie piętnując ich «polityczne» pobudki i zaprzeczającym sobie gestem odmawiając im statusu «politycznego», widząc w nich wichrzycieli, chuliganów i pospolitych przestępców, a w sobie zwykłego stróża porządku, zwykłą władzę porządkową. To wszak była część większej strategii, właśnie mitologicznej, polegającej na «odpolitycznieniu» władzy […], czyli naturalizacji, na uznaniu siebie za część wiecznego porządku świata, za coś, co się samo przez się rozumie, właśnie za «władzę»”6.
W 2007 roku Węgrzyniak odpowiedział swoim polemistom zbiorczym artykułem Teatralne pole walki7, skarżąc się na pozorny charakter dyskusji, bagatelizowanie jego diagnozy i brak zrozumienia intencji. I tak, już bez dalszych odpowiedzi, zamknął się ten rozdział „sporu o teatr w Polsce”. Dziś mało kto zadaje sobie trud podejmowania debaty z kimkolwiek odróżniającym się poglądami czy diagnozami, a polski teatr, co zaczynało być widoczne w roku 2007, a w roku 2024 jest sprawą oczywistą, przesunął się na lewo. Nieusuwalną ponoć polityczność teatru wskazuje się dziś, odwołując się do pism Jacquesa Rancière czy Michela Foucaulta, jako na jego najważniejszą cechę. Nie rozumiem wobec tego, dlaczego diagnozy Rafała Węgrzyniaka należałoby uważać za szalone. Przecież stwierdza on to samo, jedyna różnica polega na tym, że to co on uważał za objaw choroby polskiego teatru, rozpolitykowane, aktywistyczne środowisko poczytuje sobie za chlubę.
Przypisy: