ISSN 2956-8609
Są osoby, których obecność traktujemy jak oczywistość. Zawsze punktualni, przygotowani, robią swoje i nie domagają się uznania.
Siwiejący, dystyngowany pan, elegancko ubrany, z nieco staromodnie przystrzyżoną brodą. Zwykle mówił mało, cichym, spokojnym głosem. Przez wiele lat, aż do ostatnich miesięcy życia, wydawał się zawieszony w czasie – niemal się nie zmieniał. To dziwne myśleć o Mirku Jastrzębskim w czasie przeszłym. Był od zawsze.
Poznali go wszyscy, którzy w ostatnich trzech dekadach studiowali w warszawskiej Szkole Teatralnej. Kolejne roczniki świeżo przyjętych studentów cierpliwie uczył śpiewać Gaudeamus igitur, a potem historii muzyki. Niektórzy poznali go nieco lepiej, gdy opracowywał lub komponował muzykę do granych przez nich egzaminów lub spektakli dyplomowych. Spotkali go wszyscy, którzy pracowali w Teatrze Narodowym po jego restytucji w 1997 roku, gdzie Mirek od początku był kierownikiem muzycznym – i za dyrekcji Jerzego Grzegorzewskiego, i Jana Englerta – przez dwadzieścia siedem lat.
A jednak niewielu mogłoby powiedzieć, że naprawdę Mirka poznało. Powściągliwy i dyskretny, nieco nieśmiały, oszczędnie dzielił się własnymi opiniami o innych, z pewną trudnością przychodziło mu nawet zwracanie uwagi aktorom, kiedy śpiewając nie trafiali we właściwe dźwięki. Koledzy łatwo zapominali o jego pracy i rzadko wymieniali jego nazwisko przy popremierowych podziękowaniach. Często bywał więc niedoceniany, może właśnie dlatego, że niezawodny. Pedagog, kompozytor, aranżer, dyrygent, akompaniator, okazjonalnie – choć za tym nie przepadał – również aktor epizodysta, wreszcie przyjaciel artystów, na którego zawsze mogli liczyć. Dbał, by muzyka w interpretacji aktorów brzmiała tak, jak zaplanował kompozytor. Niejednokrotnie na próbach zbierał razy od reżyserów za nieobecnego lub nieprzygotowanego autora muzyki.
Jedna z najważniejszych artystycznych przyjaźni połączyła Mirka ze Stanisławem Radwanem. Na drzwiach małego gabinetu na trzecim piętrze Teatru Narodowego tabliczka z nazwiskiem kierownika muzycznego sąsiadowała z drugą: Stanisław Radwan – kompozytor. Ten pokoik – góra dziewięć-dziesięć metrów kwadratowych – stał się centrum muzycznego dowodzenia Narodowym. Tutaj często rodziły się pomysły, wybierano muzykę do spektaklu, po trudnej próbie można było po prostu przyjść i porozmawiać. Tu goście mówili więcej, pewni, że żadne słowo tych kilku metrów kwadratowych nie opuści. Mirek był „pamięcią” teatru, a przy tym lojalnym strażnikiem tajemnic artystów, wiedział dużo więcej, niż mówił.
Kiedy niemal dokładnie rok temu jechaliśmy do Krakowa na pogrzeb Staszka Radwana – wystarczyło spojrzenie na Mirka, żeby zobaczyć, że coś niedobrego się dzieje. Z tygodnia na tydzień go ubywało, stawał się coraz słabszy. Jeszcze wtedy nie usłyszał jednoznacznej diagnozy, ale chyba czuł wcześniej, niż lekarze wiedzieli. Kupił hulajnogę, żeby samodzielnie docierać do teatru i nie budzić współczucia. Irytowały go korytarzowe pytania życzliwych kolegów o to, jak się czuje – odpowiedzi przekraczałyby granice intymności, gdyby miały być szczere, a na kurtuazję nie miał już sił.
Gdy zyskał pewność – lojalnie uprzedził dyrektora Englerta, że umiera. Chciał jeszcze pomóc w przygotowaniu koncertu poświęconego muzyce Radwana, zaplanowanego na jesień tego roku. Te kilka darowanych miesięcy od diagnozy starał się maksymalnie wykorzystać. Próbował uporządkować sprawy, które uważał za ważne. Jedną z nich było opisanie nagromadzonych przez lata partytur Radwana, które leżały w szafie pomiędzy stosami papierów. Śmialiśmy się często, że dopóki tego nie zrobi, dopóty nie wolno mu umierać, ponieważ nikt inny nie zidentyfikuje tych nut. Mirek tylko zerkał i już wiedział, co to jest, kto śpiewał, w jakim przedstawieniu i w jakiej scenie, albo dlaczego ten czy tamten urywek do spektaklu nie wszedł.
Przy tej pracy spotykaliśmy się w jego pokoiku wielokrotnie, przeglądając teczka po teczce. Ostatnią przejrzeliśmy w dniu kończącym miniony sezon, Mirek porządkował gabinet przed przerwą wakacyjną. Mieliśmy już wychodzić, gdy poprosił mnie jeszcze, żeby zapakować do jego plecaka butelkę koniaku, która zawsze stała „na wszelki wypadek” w szafie, obok teczek z nutami. I dopiero wtedy zrozumiałam, że po wakacjach Mirek do teatru już nie wróci.