ISSN 2956-8609
Jak każdy człowiek Jan Englert jest splotem sprzeczności. Dobrze wie (i zawsze to podkreśla), że nie należy nadużywać zaimka „ja”, ale jak każdy aktor (i nie tylko) zwykle mówi o sobie, nawet wtedy, kiedy nie jest tematem rozmowy. Ale potrafi też rzucić uwagę świadczącą o tym, że dostrzega w otoczeniu o wiele więcej, niż się wydaje, bez wątpienia jest też cennym świadkiem historii, nie tylko teatru. Wie, że mieć dystans jest w dobrym tonie, ale często miałem wrażenie – zwłaszcza w początkach jego dyrekcji w Narodowym – że ten dystans tylko grał, a bolało go do żywego. Teraz chyba już naprawdę nie udaje, po osiemdziesiątce człowiekowi wolno już wszystko, co wcale nie znaczy, że Englertowi jest wszystko jedno.
Bez przerwy powołuje się na swoich nauczycieli i mistrzów, co tu i ówdzie budzi ironiczne uśmieszki, ale nie ulega kwestii, że Englert nigdy się nie wyparł i nie zapomniał tych, którym w teatrze wiele zawdzięcza. Kultywuje w Narodowym pamięć o Erwinie Axerze i Kazimierzu Dejmku – byłych dyrektorach tej sceny i zarazem późniejszych swoich chlebodawcach; nie zapomina o Jerzym Grzegorzewskim, Jerzym Jarockim, Gustawie Holoubku. Nie odcina się od tradycji i nie udaje, że teatr zaczął się od niego, a taka postawa w polskim teatrze jest na wagę złota.
Englert jest dyrektorem demokratycznym, nie zamyka się w wieży z kości słoniowej, a może zwyczajnie lubi ludzi i to jest jego siłą. Lubi ludzi, nie mając złudzeń co do ich ułomności, zwłaszcza kobiet… Spostrzeżenia Jana Englerta dotyczące aktorek są szczególnie cenne i… złośliwe, może dlatego, że dyrektora drażni hipokryzja, a hipokryzja aktorek w szczególności.
Axer był chłodny i rozważny, a Englert wciąż – mimo ironii i deklarowanego racjonalizmu – gorący i romantyczny. Z Axera obecny dyrektor Narodowego wziął na pewno dystans i chęć zrozumienia racji antagonisty, wejścia w cudzą skórę, otwarcia na argumenty, z którymi mu nie po drodze. Może dlatego Englert nie uczestniczy w naszej wojnie plemiennej, udzieli wywiadu i „Gazecie Polskiej”, i „Trybunie”. Naprawdę interesuje go to, co kto potrafi a nie kto na kogo głosuje w wyborach. Nie mam wątpliwości, że również symetryzmowi zawdzięcza tak długą i spokojną dyrekcję.
Dejmek dla Englerta to wzór dyrektora. Od niego przejął powiedzenie: „Na «nie» to ja mam Sophię Loren”. Po Dejmku ma irytujący w wielu kwestiach „dogmat nieomylności” (choć może to ma akurat tylko po sobie). Teatr musiał grać w szczycie pandemii koronawirusa, ponieważ dyrektor „jest ze szkoły Dejmka”. Dejmek układał sam repertuar, dlatego Englert robi podobnie. Nie ma tak łatwo jak Dejmek, ponieważ musi zapanować nad trzema scenami i tysiącami próśb aktorów (kolegów!) o zwolnienia do innego teatru, filmu, telewizji… Mimo to po latach udało mu się wprowadzić w życie zasadę publikowania repertuaru na trzy miesiące.
Dyrektor teatru z racji stanowiska ma licznych wrogów. Dyrektora więc nienawidzą albo tylko nie lubią wiecznie niezadowoleni aktorzy, ponieważ grają za dużo, za mało albo nie grają tego, co by chcieli lub nie grają w ogóle. Nienawidzą albo tylko nie lubią dyrektora reżyserzy, których propozycji nie przyjął. Aktor Englert, który awansował z zespołu Teatru Narodowego stworzonego przez Jerzego Grzegorzewskiego na stanowisko dyrektora artystycznego miał z tym problem: jak być dyrektorem, pozostając kolegą. Nie da się być jednym i drugim. Boleśnie przekonał się o tym w trakcie błazenady Grażyny Szapołowskiej, która wybrała udział w teleturnieju zamiast wieczornego występu na scenie przy Wierzbowej. Słynny sms Englerta do Szapołowskiej brzmiał: „Bądź rozsądna – Kolega”. Pamiętamy przykry proces w świetle kamer, który wytoczyła pracodawcy zwolniona z hukiem podupadająca gwiazda, wszelkimi sposobami podbijająca zainteresowanie swoją osobą.
A przecież Englert zawsze dąży do rozwiązania konfliktu a nie do – eskalacji, ponieważ nie służy ona interesowi teatru. Dyrektor Englert jako aktor w obsadzie potrafił zacisnąć zęby, poddać się złośliwym i okrutnym metodom wybitnego reżysera, wierząc w sens artystyczny przedsięwzięcia. Nie dał się sprowokować reżyserce młodego pokolenia, która w jednej ze scen kazała mu nosić pampers. Umiał negocjować między uznanym autorem a uznanym reżyserem ingerującym w strukturę jego dramatu – dzięki tej interwencji odbyła się premiera Tanga Sławomira Mrożka w reżyserii Jarockiego. Obrana strategia – zapewne niezrozumiała dla kogoś z boku – sprawiła, że do repertuaru weszło kilka ważnych tytułów. Inne premiery z kolei dyrektor Englert ratował na próbach generalnych od klęski i niektóre z nich okazywały się sukcesami.
Sukcesy teatru – rzecz niewymierna, wiadomo. Jednym z ulubionych motywów rozmów z dyrektorem Janem Englertem są recenzje i krytycy. Pamięta po wielu latach negatywne oceny swojej pracy, a nie pamięta pochwał. Byłem świadkiem, jak z autentycznym zdziwieniem słuchał fragmentu entuzjastycznego opisu swojej i Mai Komorowskiej pracy w Tryptyku Maxa Frischa – autorstwa Erwina Axera. Ten nieustanny lęk przed konfrontacją z „żabim okiem” jest wzruszający, ponieważ dowodzi, że dyrektorowi Janowi Englertowi wciąż się chce. I oby mu się chciało jak najdłużej.
Autor tekstu w latach 2003–2021 pracował w Teatrze Narodowym za dyrekcji Jana Englerta.