ISSN 2956-8609
Współczuję Janowi Englertowi – prowadzenie Teatru Narodowego jest zawsze, w jakimś sensie, skazane na klęskę. Jakaś część opinii publicznej będzie mówić, że linia repertuarowa jest zbyt konserwatywna lub zbyt postępowa. Że Teatr Narodowy nie odzwierciedla kultury i ducha swojego narodu – albo przeciwnie, odzwierciedla i to jest właśnie nieszczęście. Że jest zbyt krytyczny lub bezkrytyczny. Że ceny biletów są za wysokie, a marmury i żyrandole onieśmielają albo przeciwnie – że jest za tanio, bo Teatr Narodowy pełni także funkcje reprezentacyjne, a wysoka cena i wystrój są symbolami jego statusu. Albo najgorszy zarzut: że Teatr Narodowy ani ziębi, ani grzeje.
Dwadzieścia lat dyrekcji Jana Englerta, po dość wyrazistej – programowo i estetycznie – dyrekcji Jerzego Grzegorzewskiego (z koncepcją Teatru Narodowego jako Domu Wyspiańskiego), można traktować jako próbę pogodzenia wielu sprzecznych interesów wedle kryteriów właściwych dla charakteru i gustu dyrektora. Tymi kryteriami, o których Englert do znudzenia, jak fredrowski Pan Jowialski, opowiada w wywiadach, są rzemiosło i zespołowość. Wydaje mi się – bo nie są to kryteria oczywiste i proste do wytłumaczenia – że Englert przez rzemiosło rozumie elementarny poziom warsztatu, niezależnego od estetycznego czy ideowego założenia. To znaczy: artyści wiedzą co robią i po co to robią. Idea zespołowości, jak się domyślam, ma polegać na tym, że cały zespół gra do jednej bramki, a artyści (zwłaszcza aktorzy), mają okazję do rozwoju i trenowania umiejętności. Z tym w Narodowym gorzej, o czym za chwilę.
Żeby było jasne – choćby z racji wieku nie śledziłem dyrektury Jana Englerta od początku, do Narodowego chadzam wybiórczo, na przedstawienia, które wydają mi się interesujące. W każdym sezonie oglądam tu co najmniej jedną premierę – że się czasem srogo rozczarowuję to inna sprawa (cóż, kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana).
Englert wymyśla repertuar eklektycznie – wystawia klasykę i nową dramaturgię, zaprasza reżyserów i reżyserki różnych pokoleń, o odmiennych, czasem bardzo różnych stylach. Pewnie, że nie realizowało u niego wielu artystów, którzy byli lub są na świeczniku krytyki, ale którzy – wedle Jana Englerta – nie spełniali kryterium rzemiosła; ale powód może być też dużo bardziej prozaiczny: dla tych artystów otwarte są inne teatry publiczne w Warszawie. Wspominał o tym ostatnio Paweł Dobrowolski, nowy dyrektor Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie – spora część stołecznych teatrów (Nowy, Powszechny, Studio, TR, od niedawna Dramatyczny) realizuje bardzo podobną linię repertuarową).
Niektóre wybory Englerta wydają mi się pomyłką. Nie wiem, dlaczego znów ma tu pracować Grzegorz Wiśniewski, reżyser wielokrotnie oskarżany o mobbing. Rozumiem, że Englert mógł tego nie dostrzec, nawet gdy próbowali razem Sonatę jesienną (trudno mi sobie wyobrazić, by Wiśniewski odważył się postawić dyrektorowi i Danucie Stence). Tym niemniej świadectwa z innych teatrów o współpracy z tym reżyserem brzmią przerażająco. A on wystawił w Narodowym w ostatnich sezonach wspomnianą Sonatę jesienną i Marię Stuart. Choćby więc dbając o pluralizm repertuarowy, można by go już w kolejnym nie zatrudniać.
Englert – według mnie – jest lepszym aktorem i dyrektorem niż reżyserem i mógłby spokojnie w swoim teatrze reżyserować mniej. Największy kłopot mam jednak z deklarowaną przez Englerta zespołowością Narodowego – i nie chodzi mi o to, że teatr ma duży ansambl, a także pokaźne pracownie rzemieślnicze (oby utrzymały się jak najdłużej; w niektórych spektaklach widać znaczącą jakościowo różnicę w wykonaniu scenografii niż w teatrach, które pracownie zlikwidowały – odsyłam do artykułu Zofii Smolarskiej o teatralnych rzemieślnikach). Wątpliwości budzi polityka kierowania zespołem aktorskim, z jasnym podziałem na gwiazdy i szeregowych aktorów. Englert ustalając obsady z reżyserami, kształtuje aktorom emploi, z którego trudno jest się im wydostać. Wiktoria Gorodeckaja w ostatnich latach grywała w większości duże role dramatyczne – Nastazję Filipowną, królową Margot, Heddę Gabler, Marię Stuart – i jak ożywcze było zobaczenie jej w wydaniu komediowym w Wieczorze Trzech Króli! Jest spora grupa aktorek i aktorów (jak choćby Anna Ułas, Piotr Piksa, Joanna Gryga czy Anna Chodakowska), którzy nie dostali ostatnio szansy zagrania większej roli, marnotrawiąc potencjał, zapewne także frustrując się. Niektórzy od czasów Grzegorzewskiego tkwią w dziwnym niebycie – Englert ani ich nie zwalnia (słusznie), ani nie daje sensownych zadań (niesłusznie). To także los wielu młodych ludzi, których Englert niemal każdego roku zatrudnia.
Mimo wszystkich wątpliwości, a czasem kompletnej niezgody na to, co Narodowy proponuje, szanuję dyrekcję Jana Englerta i doceniam jego odwagę – choćby w ostatnim sezonie zaprosił początkującego w zawodowym teatrze reżysera Sławomira Narlocha. Jego Alicji Kraina Czarów jest ogromnym przedsięwzięciem, ciekawym artystycznie eksperymentem: niby dla dzieci, a jednak bardzo dla dorosłych, ze świetnymi pomysłami inscenizacyjnymi, nieoczywistą dramaturgią, operuje metaforami, wywołuje duże emocje. Jest też za długie, momentami nudne i nie wszystkie pomysły się sprawdzają, ale fakt, że młody reżyser mógł sobie pozwolić na tego typu poszukiwania z obliczonym ryzykiem błędu, świadczy o tym, że Englert ufa współpracownikom i wspiera ich, nawet jeśli prezentują odmienne od niego gusta, czy poglądy.
Englert jest dyrektorem Teatru Narodowego długo i spokojnie mógłby już nim nie być, ale trudno mi sobie wyobrazić innego kandydata, zwłaszcza w tak burzliwych czasach. Racjonalizm, może nawet stoicyzm tej dyrekcji, bywa przekleństwem Narodowego (to na pewno nie jest teatr, który się wtrąca, można nawet odnieść wrażenie, że działa z opóźnionym refleksem), ale może być także błogosławieństwem. Zawsze może być gorzej, zwłaszcza gdy nie jest źle.