ISSN 2956-8609
Wzór Paisley powstał dawno, dawno temu, w Iranie. Jego twórca zainspirował się prawdopodobnie kształtem migdała, owocu mango lub łzy.
Wyobrażam to sobie tak: jest niedzielne popołudnie, w cieniu mangowca odpoczywa człowiek, starając się nie myśleć o swojej małej fabryce tkanin, która czasy świetności ma już dawno za sobą. W gorącym powietrzu drżą cienie drzew, a nasz rzemieślnik, wzdychając, wznosi oczy ku niebu. Wzrok pada na dojrzałe już owoce; nagle dostrzega ich cudownie nieregularny kształt, jakby widział je po raz pierwszy w życiu. Jego wyobraźnia w zachwyceniu przenosi tę nieregularność na tkaninę, pogłębia ją i dodaje na końcu zawijas… tak! Oto nowy wzór na tkaninie, popularny po dziś dzień.
Wszyscy się inspirujemy. Niekoniecznie po to, aby od razu stworzyć coś, co przetrwa wieki, ale choćby po to, aby wnieść coś ożywczego do swojego życia, nawet jeśli to miałaby być tylko nowa fryzura. Inspirujemy się myślą, wyglądem, postawą życiową, twórczością, dokonaniami albo stylem. Coś, co nas porusza i cieszy, przepuszczamy przez siebie, przetwarzamy i powstaje nowe. Inspiracja, jak wiosna dla duszy i ciała, ożywia, niesie świeżą myśl i prowadzi ku własnym odkryciom.
No właśnie. Kiedy miałam kilka lat, zaczęłam pisać, a zapładniało mnie wszystko, co czytałam. W związku z tym, za sprawą braci Grimm, moje pierwsze opowiadania okazały się dość makabryczne (no na miłość Boską, nie da się w dzieciństwie pozostać obojętnym na utwór pod tytułem: Jednooczka, Dwuoczka i Trójoczka!).
Później wpływały na mnie lektury Joanny Chmielewskiej, Karla Maya, Andrzeja Sapkowskiego, Fiodora Dostojewskiego… W efekcie powstawały „dzieła” na zasadzie „kopiuj-wklej”. Kiedy czytałam Agathę Christie, wykwitały minikryminały mojego autorstwa, a kiedy czytałam Charlesa Dickensa – opowiastki o biednych dzieciach i ponurych miastach.
Zainspirowana twórczością danego autora bezwstydnie kradłam jego styl, słownictwo i nastrój. To złodziejstwo trwało zwykle bardzo krótko (a dokładnie jeden zeszyt osiemdziesięciokartkowy), ponieważ dość szybko przekonywałam się, że to jednak nie jest mój styl. Ale w porządku, to nic, bo ta iskra, którą rozniecali we mnie pisarze, wzmagała zapał do pisania, pozwalała ćwiczyć, sprawdzać, badać świat słów. W końcu znalazłam swoją drogę. Nie żałuję chwil, kiedy pisałam jak Virginia Woolf czy Lucy Maud Montgomery, ponieważ dzięki ich słowom odważyłam się budować własne światy.
Inspiracja zresztą nie oznacza tylko naśladowania. Myślę nawet, że to raczej jest podpatrywanie – ludzi, przedmiotów i przyrody. To wycieczka, spacer w parku, wizyta w teatrze, kinie czy muzeum, kolacja w nowej restauracji... To nagłe dostrzeżenie czegoś lub uchwycenie jego nowego znaczenia. To zachwyt nad światem.
Najbardziej urzeka mnie, że nigdy nie wiadomo, co kogo zachwyci. Jednego natchnie Kaplica Sykstyńska, a drugiego – zupa z puszki lub banan. You never know.
Dlatego wszystko wokół i my nawzajem jesteśmy sobie potrzebni.
Potrzebuję innych aktorów, żeby rozpalać w sobie nowe drogi dla własnego aktorstwa. Inspirują mnie aktorki, kiedy tak wdzięcznie pochylają głowę, kiedy potrafią zapłakać tak, że i ja zapłaczę, kiedy szarżują poza granice realizmu lub trwają w skupieniu, i kiedy tworzą pełne życia postaci rozkosznych kretynek, zmaltretowanych życiem samotniczek lub królowych, znających tragiczne skutki sprawowania władzy. Zachwycam się reakcjami innych aktorów, ich śmiechem, powściągliwością lub luzem. Z tych chwil zachwytu tworzę okazje do własnych eksperymentów.
Na studiach aktorskich dostałam zadanie, żeby codziennie robić „podpatrywanki”: na przystanku, na ulicy, w sklepie, gdziekolwiek. Te sytuacje, rozmowy (czyli gotowe dialogi), dostrzeżone gesty czy cechy wzbogacały arsenał moich środków przy budowaniu postaci lub konkretnych scen. Do dziś łapię się na tym, że obserwując nieznajomego myślę: „Cóż to za pyszna postać do zagrania!”. No tak, ale to inspiracja zbyt dosłowna. Mam z nią kłopot. Jakby było coś niestosownego w tym podglądaniu ludzi i w kradzieży ich osobowości.
Muszę szczerze wyznać, że największy problem mam z inspirowaniem się… samą sobą. Dzieje się tak, gdy jako osoba prywatna przeżywam w realnym życiu coś trudnego lub bolesnego, i nagle diabelski szept wiecznego aktora podpowiada: „Zapamiętaj ten stan. Przyda ci się”. Czy to już patologia?
Naiwność i radość płomyka inspiracji pozostaje jednak naturalnym odruchem serca. Jest w każdej rzeczy, którą napotka nasze zachwycone spojrzenie. Świat inspiruje, a my – inspirując się nim – potwierdzamy jego niezwykłość.