ISSN 2956-8609
Z pewnych powodów, a także z poczynionych obserwacji, jak również wieloletniego doświadczenia, zrodziło się ostatnio we mnie kilka niewygodnych pytań, więc może od razu przejdę do rzeczy i wypowiem je, a później jak gdyby nigdy nic pojadę na majówkę…
Czy artysta umie mówić o innym artyście bez mówienia o sobie? Czy potrafi mówić o sztuce bez wspominania siebie w sztuce? Czy uprawianie sztuki daje prawo do ustanawiania siebie w centrum wszechświata? Mówiłam, że to nie są miłe pytania! I równie oczywiste jest to, że nie każdego artysty dotyczą, nie wszyscy czują się pępkiem świata z racji uprawianego zawodu, ale jednak, jak powiedziała pewnego razu ze zdziwieniem w głosie moja nauczycielka, „nie wszyscy tak mają, ale nie rozumiem dlaczego połowa ma…”.
Przypominam sobie bolesne momenty, w których zrozumiałam, że nie wszystko kręci się wokół „Dominisi”. Chociaż napisałam, że były to bolesne momenty, z perspektywy czasu są one oczywiście bezcenne. Bogu dzięki, że się wydarzyły i również Bogu dzięki, że mogłam dostrzec ich potencjał! Na przykład, do dzisiaj jestem wdzięczna koledze z teatru, w którym kiedyś pracowałam, za to, że poinformował mnie spokojnie, iż mnie nie lubi, podczas gdy ja, jako nowa koleżanka w zespole, cały sezon krążyłam wokół niego zastanawiając się, co robię nie tak! Dowiedziałam się, że to w ogóle nie jest tak, że ja coś muszę robić i że naprawdę nie ma znaczenia, jaką według innych jestem aktorką, bo on mnie po prostu nie kupuje, prywatnie oraz na scenie, a nawet wręcz NIE LUBI. Ale jak to, myślałam wtedy?! Jestem przecież tą młodą, podobno zdolną aktorką, bardzo miłą osobą i… wszyscy mnie jakoś lubią i doceniają, dlaczego ON nie…?
Oj, bolało wtedy ego i zabolał również ten narcystyczny punkt na mojej aktorskiej mapie charakterologicznej, kiedy okazało się, że świat ma inne sprawy na głowie niż zajmowanie się taką aktorką jak ja. A przecież do dobrego tak szybko można się przyzwyczaić, na przykład do tego, że obcy ludzie pozdrawiają na ulicy, pani w urzędzie zawsze pomoże, spotykasz się z powszechnym szacunkiem, ludzie są ciekawi twojego zdania (więc możesz nawet w telewizji porannej opowiedzieć trochę o tym, jak wychowujesz dzieci albo co myślisz na temat recyclingu) oraz twojej pracy (zwłaszcza jej kulis), dostajesz czasami prezenty, kwiaty do garderoby, fotografują cię, obserwują, komentują, chcą cię ubierać, karmić pysznymi pudełkami, zapraszają cię na różne wydarzenia kulturalne, a nawet i na niekulturalne.
I jak tu nie myśleć nadmiernie o sobie? Jak tu się nie dziwić, że później tak trudno nie zaczynać zdania od „Ja”, „A ja…”, „A mnie…”. Jedna z najcudowniejszych polskich suflerek, wielki człowiek i wspaniała osoba, powiedziała mi dawno, dawno temu, że na scenie bardzo często zaczynam zdanie od „ja”, chociaż w scenariuszu tego słówka nie ma! I powiedziała mi jeszcze, że to jest rodzaj podpórki… nie miałam świadomości, że tak robiłam! „Ja” zakradło się podstępnie i zamieszkało w co drugim wypowiadanym przeze mnie zdaniu! Oczywiście jestem jej wdzięczna, że zwróciła moją uwagę na ten temat!
I w taki oto sposób dochodzimy wreszcie do dowcipu:
Spotykają się dwaj aktorzy.
– Witaj! No co tam u ciebie?
– A świetnie, słuchaj, mam dużo pracy, zagrałem ostatnio w trzech filmach, nie schodzę ze sceny, nie mam czasu pomieszkać, taki jestem zajęty, ale dość o mnie, co u ciebie, w czym mnie ostatnio widziałeś?
Ale dziś pomyślałam sobie, że… może nie ma sensu obrażać się na ten dowcip. Jest o nas, jest celny i już. Być może w tym dowcipie, który ma bawić i pouczać, zawiera się myśl, że narcyzmu się po nas spodziewa? Dzięki temu będzie o czym pisać w gazetach, w internetach, będzie co oglądać. Poza tym, nie oszukujmy się – jeśli aktorzy chcą się dzielić sobą, a widz tego oczekuje, to gdzie tu jest problem? I czy odrobina narcyzmu nie jest w tym zawodzie niezbędna, żeby wyjść na scenę, stanąć przed kamerą lub zgodzić się na wywiad-rzekę?
Wiedziałam, że tak będzie… Zaczynałam ten tekst obruszona, że artysta nie potrafi mówić o innym artyście bez mówienia o sobie, ale przeczuwałam, że ostatecznie dotrę do punktu, w którym będę odrobinę usprawiedliwiać aktorski egoizm, ponieważ taka już chyba jestem. Bo czym byłby aktor bez odrobiny egoizmu? To tak, jakby kot nie lubił głaskania, a smakosz dobrego jedzenia. Inna sprawa, że wszystko powinno mieć granice – w tym wypadku narcyzm, kabotynizm, egoizm.
I na tym dziś skończę.