ISSN 2956-8609
Piątek, dzień pierwszy. TR Warszawa
Nietoperz Kornéla Mundruczó utrzymuje się w repertuarze od ponad dekady. Mógłby trafić do podręcznika historii estetyki jako przykład teatralnej formy typowej dla pierwszego dwudziestolecia XXI wieku. Na scenie mieszanka sztuk, rodzajów i gatunków w wydaniu post-, przyprawiona polityczną i obyczajową satyrą. O zagadnieniach nieprzyjemnych opowiada tu się raczej przyjemnie.
Mundruczó wziął na celownik przedsiębiorstwa oferujące Europejczykom „dobrą” śmierć. Spektakl obnaża morderczą mieszankę hipokryzji, pozoru i tandety rządzących tym procederem. Reżyser posłużył się klasyczną operetką w nieklasycznej trawestacji. Tylko z pozoru jest to decyzja paradoksalna, bowiem kiczowaty idiotyzm gatunku stanowi doskonałą oprawę dla groteskowych historii rozgrywanych na scenie.
Generalnie wszyscy się dobrze bawią, nie tylko publiczność, także aktorzy, którym pozwolono, jak w komedii dell’arte, na wtręty odwołujące się do bieżących wydarzeń, głównie politycznych. Ten prosty zabieg nieustannie aktualizuje stary już (jak na teatralne standardy) spektakl. Krótkie osunięcia w ton powagi czy grozy szybko równoważy śmiech lub ironia. Po obowiązkowej współcześnie standing ovation wychodzimy z z teatru z hitem festiwalu San Remo w uszach. Dociekliwym i malkontentom pozostaje program ze wstrząsającym wyimkiem z Mapy i terytorium Houellebecqua oraz fragmentami Bioetyki, w których zagadnienie wspomaganej śmierci rozważa się w aspekcie prawa, moralności „potocznej” i etyki lekarskiej.
Sobota, dzień drugi. Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu
Jeśli zamiarem twórców I’m Nowhere / Znikania (reż. Norbert Rakowski) było podjęcie poważnej rozmowy o eutanazji, to jedyną, natrętnie powracającą myślą jest ta o bruku piekieł, bo niedorzeczny i źle uteatralizowany tekst skutecznie odbiera chęć jakiejkolwiek refleksji. Trójjęzyczność widowiska, realizowanego w koprodukcji z Hiszpanami, ma nadać opowiadanym historiom walor uniwersalności. Bohaterami pierwszej części spektaklu są uczestnicy konferencji prasowej, zwołanej przez młodą celebrytkę, która nie radzi sobie ze sławą i dlatego postanawia poddać się uśpieniu, uprzednio informując o tym cały świat; jej otoczenie – a najwyraźniej także twórców przedstawienia – dziwią i oburzają dziennikarskie supozycje, że cały ten event jest formą autopromocji. W części drugiej jesteśmy świadkami pożegnalnego śniadania w domu pewnej wielopokoleniowej rodziny ze sfer artystyczno-intelektualnych, której nestorzy jeszcze przed obiadem chcą skorzystać z zamówionej usługi szybkiego transferu w nicość/zaświaty; okaże się, że chętnych do udziału w podobnej wyprawie jest więcej. W części trzeciej postawiono kwestię: co czynić z człowiekiem, u którego stwierdzono śmierć mózgową; w Teatrze im. Jana Kochanowskiego dylemat ten rozważany jest na poziomie refleksji typowej dla masowych mediów.
Konferencję prasową odrobiono w Opolu jak żywą. Pozostałym dwóm częściom przedstawienia nadano dość kuriozalną formę: z offu płynie monotonny głos wszechwiedzącego narratora, który relacjonuje losy i myśli bohaterów. Aktorom nakazano pantomimiczną ilustrację niektórych sytuacji; doprawdy, trudno jakkolwiek współodczuwać z tymi postaciami. Ale nie to budzi największe zastrzeżenia wobec polsko-hiszpańskiej koprodukcji – oto w katalogu problemów, które zdaniem autorów stanowią wystarczający powód do rozważania legalizacji eutanazji, znalazły się: chwilowy nastrój, dowolna trudność życiowa (na przykład kłopoty z seksualnością) czy nieleczona (lub źle leczona) depresja. Zgodzimy się, nie z takich powodów ludzie podejmowali dramatyczne decyzje o samobójstwie. Nie są to jednak powody wystarczające, by wymuszać na społeczeństwie systemowe podważenie elementarnej, a przy tym dość powszechnie (w znaczeniu: międzykulturowo) uznawanej zasady „nie zabijaj”.
Niedziela, dzień trzeci. Teatr Łaźnia Nowa w Krakowie-Nowej Hucie
Historię rodzinną Mateusza Pakuły znają chyba wszyscy, bo Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję od niemal roku objeżdża polskie sceny, zgarniając laury konkursowe i festiwalowe, podobnie jak wydana dwa lata wcześniej książka, której adaptacją jest przedstawienie.
Dla porządku: Mateusz Pakuła i jego bliscy wiedli spełnione i szczęśliwe – wolno sądzić – życie, aż do zderzenia z betonową ścianą złego losu. Marek Pakuła, ojciec autora, usłyszał diagnozę: „rak trzustki”. I książka, i przedstawienie są kroniką czasu od diagnozy po śmierć ojca, formą przeżywania głębokiej traumy i upamiętnienia kochanej osoby. Tekst nie jest wyłącznie dziennikiem, a więc świadectwem o walorze dokumentu; jako zapis częściowo ex-post jest także kreacją.
Ze względu na okoliczności konstatacja może wydać się niestosowna, jednak spektakl ma wszelkie cechy teatralnego przeboju. Decyduje o tym kilka czynników: kabaretowa, a właściwie stand-upowa konwencja, dosadny język (wulgaryzmy funkcjonują tu na pełnych prawach), komizm, brawurowe wykonanie (Andrzej Plata, Wojciech Niemczyk, Jan Jurkowski, Szymon Mysłakowski), a przede wszystkim emocje, bliskie doświadczeniom co najmniej połowy składu każdej widowni.
W najbliższych latach zapewne nie unikniemy dyskusji o eutanazji ale nie chciałabym rozmawiać w sposób, który narzuca Mateusz Pakuła, swoje poparcie dla jej legalizacji wyrażając na odlew, bez wątpliwości czy niuansowania. Apodyktyczny i zamknięty na inne przekonania łudząco przypomina babcię Natalę, którą tak błyskotliwie sportretował.
Powiada Pakuła (a mówi w stanie traumy, który grozi fundamentalizmem): przedłużamy życie umierających często wbrew ich woli, skazując na jeszcze większe męczarnie; robimy to tylko dla siebie; eutanazja uwalnia od niepotrzebnego cierpienia; dajmy ludziom wybór, przecież nie wszyscy muszą skorzystać z tej opcji... a w ogóle to wszystkiemu winien jest Kościół katolicki.
A może czasem jest tak, że umierający (zawsze niewyobrażalnie samotni) domagają się eutanazji z troski o bliskich, z chęci ulżenia ich cierpieniu i odjęcia trudów opieki? Może to dramatyczny gest odrzucenia ofiary poświęcenia? Może więc, zamiast radykalnie eliminować „problem” przyśpieszając śmierć, która jest nieodwołalna i ostateczna, powinniśmy wyjść na ulice z żądaniem skutecznej opieki paliatywnej i efektywnego systemu wsparcia dla rodzin i bliskich? Ludzką odpowiedzią na ból winna być anestezja, a na samotność – czuła obecność. Zadawanie i przyśpieszanie śmierci nie jest odpowiedzią i nie powinno być opcją.
*
Obiecująca aktorka Stanisława Umińska (ur. 1901) związała się z pisarzem i malarzem, Janem Żyznowskim. Wkrótce okazało się, że Jan cierpi na raka wątroby. Rokowania były złe, próbowano terapii w Paryżu. Leczenie nie przyniosło poprawy.
15 lipca 1924 roku Umińska zabiła cierpiącego kochanka strzałem z rewolweru. Francuskie media nazwały ją „aniołem śmierci”, a paryski sąd uniewinnił. Umińska wróciła do Polski. Dręczona wyrzutami sumienia porzuciła aktorstwo i, za radą spowiednika, poświęciła się pomocy terminalnie chorym. Ostatecznie wstąpiła do zakonu samarytanek, jako siostra Benigna zajmowała się w Henrykowie dziewczętami, które, jako powiadano naonczas, zeszły na złą drogę. Za jej sugestiami program resocjalizacji uwzględniał także zajęcia artystyczne. W 1942 roku ukrywający się w Henrykowie Leon Schiller wyreżyserował Pastorałkę z udziałem jej podopiecznych. Widowisko, które obejrzało wiele prominentnych postaci polskiej kultury, dzięki ich świadectwu, a także świadectwu samego Schillera, przeszło do historii teatru polskiego. Stanisława Umińska zmarła w 1977 roku, całe życie poświęciła pracy z cierpiącymi, traktując to jako formę ekspiacji za czyn, z którego popełnieniem nigdy się nie pogodziła.
Bardzo się cieszę, że Mateusz Pakuła nie zabił swojego ojca.