ISSN 2956-8609
David Lynch nie żyje. Angelo Badalamenti gra główny motyw z Twin Peaks, anioły śpiewają In Heaven (Everything is Fine), na obłokach rosną atomowe grzybki, święty Piotr-Bob uchyla wrota, a Laura Palmer czeka za progiem i uśmiechem wita geniusza, który jako jedyny filmowiec w historii chciał z Los Angeles do Łodzi, a nie na odwrót. Nie udało się. Polscy politycy gorliwie strzegą granicy między fikcją a rzeczywistością.
Nocowałem w starym Grand Hotelu przy Piotrkowskiej. Przechadzając się jego korytarzami zrozumiałem, dlaczego w tym budynku Lynch kręcił Inland Empire. Szkoda, że to jego najsłabszy film, i że w Polsce nie nakręcił Blue Velvet czy choćby pół odcinka niesamowitego, trzeciego sezonu Twin Peaks. Krzysztof Penderecki w jednej scenie i polski księgowy Zawaski to trochę za mało jak na dowód miłości do naszego kraju. A przecież cała Polska Lyncha kocha. A co najmniej Łódź, Bydgoszcz i Toruń, które wielokrotnie odwiedzał. No nic, mówi się trudno i idzie się dalej po skrzypiącej podłodze korytarza, do pokoju o zapomnianym numerze, gdzie w białej ścianie troje wysokich odrapanych drzwi. Oczywiście je otworzyłem, ale słuchawki telefonu już nie podniosłem, choć dzwonił.
Zazdroszczę Piotrowi Olkuszowi, który widział i opisał, jak Lynch kupował serek tylżycki topiony w sklepie spożywczym André przy tej samej Piotrkowskiej, niedaleko Grand Hotelu. Sam twórcy Dzikości serca nie spotkałem, chociaż pewnego, tego samego dnia i ja, i on odwiedziliśmy Bydgoszcz. Niemniej robię wszystko, żeby się do Wielkiego Ducha zbliżyć.
Ktoś zapewne kreśli już dzieło pod tytułem Czerwona kurtyna. Motywy lynchowskie w polskim teatrze XXI wieku. Biało-czarny wzór podłogi, na której stoi jego biurko, przypomina fale albo błyskawice, to zależy. Od czego? Nie wiadomo, jak to u Lyncha.
Czy da się w ogóle zbadać wpływ jego filmów na polski teatr, na tuziny reżyserów, scenografów, dramatopisarzy, kompozytorów? Zaczarowane Lynchem są co najmniej dwa pokolenia artystów. Skroluję i czytam rozproszoną litanię: mag, mistyk, największy surrealista, geniusz, szaleniec, architekt wyobraźni. Ten ostatni tytuł chwalebny najlepiej oddaje naturę rzeczy. Lynch rozsypał nam w głowach puzzle i zaproponował kilka niedokończonych układów. Jednocześnie dał do zrozumienia, że wszystkie inne są nie tylko uprawnione, co wręcz pożądane, ponieważ nic nie jest takim, jakim się wydaje. Ani sowy, ani świat. W teatrze widać to wyraźnie.
Oglądamy polskie Peaky Blinders, czyli Króla Szczepana Twardocha w adaptacji Pawła Demirskiego i reżyserii Moniki Strzępki. Barbara Kurzaj w długiej błyszczącej sukni stoi przed mikrofonem na scenie Teatru Polskiego w Warszawie i śpiewa Red Right Hand Nicka Cave’a. W pewnej chwili Kurzaj odwraca się od mikrofonu i odchodzi, ale jej głos nie cichnie – wciąż śpiewa. Zupełnie jak Rebekah Del Rio śpiewająca Llorando w Clubie Silencio w najsłynniejszej bodaj scenie Mullholand Drive. Różnica jest taka, że Del Rio nie odchodzi, tylko upada, nieprzytomna lub martwa, a dwóch mężczyzn pośpiesznie i niezdarnie wynosi jej ciało za czerwoną kurtynę.
Z rozlicznych interpretacji tej kanonicznej sceny złożyłaby się pewnie mała biblioteczka. Slavoj Žižek porównuje ten zawieszony głos do uśmiechu Kota z Cheshire z Alicji w krainie czarów Lewisa Carrola, wnioskując, że podział na rzeczywistość i fikcję jest złudny. Słoweński filozof dotyka sedna. Lynch upadł, zaraz wciągną go za kurtynę, ale jego filmy wciąż jarzą się na ekranach, ścianach i w światach budowanych przez kolejnych artystów. Jeżeli cokolwiek jest pewne to fakt, że Lyncha w polskim teatrze słychać będzie jeszcze długo. A podłogi w korytarzach Grand Hotelu, pomimo remontu, nadal upiornie skrzypią, tyle że (na razie) bardzo, bardzo cicho. Sam mi o tym powiedział, gdy w końcu zebrałem się na odwagę i podniosłem słuchawkę.