ISSN 2956-8609
Teatr i wojna. Wydawałoby się – całkowita sprzeczność. Jak misterium i chaos. Jak iluzja i ból. Jak sytość i głód, jak równe rzędy krzeseł i asymetria ruin, jak cisza i hałas. A jednak jest takie określenie jak „teatr wojny”. I nie chodzi o teatr w czasie działań wojennych, nie o scenki polowe czy teatralne trupy, które ciągną za armiami. „Teatr wojny” to określenie przejęte przez inżynierów wojennych, czy może raczej taktyków, którzy to „widowisko” rozplanowują jeszcze w czasie pokoju, kiedy wojna jest tylko prawdopodobna i nikt się jej nie obawia. Jakoś przeraża mnie to określenie; nie wiem, czy istnieje bardziej cyniczne zawłaszczenie jakiegokolwiek pojęcia. „Teatr wojny” to coś w rodzaju spojrzenia z góry. Wojna w tym pojęciu to tylko cień, który przesuwa się po kontynentach.
Na przykład druga wojna światowa miała dwa teatry: teatr europejski i teatr północnoafrykański. Tak chłodnym okiem (czy raczej chłodnym słowem) określa się globalne zabijanie. Dlaczego właściwie? Nigdzie, w żadnym źródłosłowie nie ma przecież wzmianki o tym, że słowo „teatr” ma jakiekolwiek inne znaczenie niż widowisko. Czy można więc na wojnę patrzeć jak na theatrum? Trudno wyobrazić sobie na przykład, choć byłoby to bardzo malownicze, jak na wzgórzach Grunwaldu rozsiadają się setki gapiów, a bitwa rozgrywa się przy aplauzie bądź gwizdach publiczności. Natomiast igrzyska walk niewolników czy egzekucje chrześcijan odbywały się na scenie i traktowano je jak widowiska.
Owszem, wojna ma związek z teatrem, zabija go i rodzi. Wojna może też wejść do teatru, zagarnąć widowisko, zająć scenę jako teren okupacji. Atak w teatrze na Dubrowce był tego dramatycznym dowodem, a zamaskowane kobiety w czerni wydały się z początku postaciami sztuki, aktorkami performansu i dopiero po jakimś czasie do publiczności dotarło, że śmiertelne zagrożenie nie jest fikcją i działaniem alternatywnej sztuki.
Żeby złagodzić obraz wojny, która się wdziera do teatru, opowiem w kilku zdaniach epizod z czasu stanu wojennego. Walki uliczne z ZOMO przeciągnęły się do późnego wieczoru, a w Teatrze Kameralnym przy ulicy Foksal mieliśmy zagrać Garbusa Sławomira Mrożka. Nikt z widzów nie przedarł się przez gazy łzawiące i armatki wodne, więc zaryglowaliśmy drzwi, żeby „wojna” do nas nie weszła. Nagle zdumiona inspicjentka poinformowała, że dyrektor Kazimierz Dejmek każe grać, choć widownia jest pusta. W obawie, że Dejmek siedzi ukryty w ciemnościach, wybłagała, żebyśmy założyli kostiumy i wyszli na scenę; zrobiliśmy to dla niej, oczywiście markując sytuacje i bawiąc się tym absurdem. Nagle usłyszeliśmy, że ktoś dobija się do drzwi teatru – byli to ludzie uciekający przed ZOMO; wpuściliśmy ich na widownię i przed kaszlącymi od gazów łzawiących odgrywaliśmy komedię Mrożka. Nagle znowu ktoś zaczął się dobijać i wpadło kilku zomowców z zamiarem ataku na uciekinierów. Zamarli na widok aktorów w świetle teatralnych reflektorów i rozbawionej publiczności. Ubrani w zomowskie uniformy, wycofali się z akcji jak postaci z innej bajki.
Tak, teatr na wojnie może być bajkowy, jak słynne Damy i huzary zagrane na pustyni przez ekipę Teatru Dramatycznego 2. Korpusu Polskiego przy armii Andersa. Trudno wyobrazić sobie coś bardziej abstrakcyjnego, a jednocześnie teatralnie magicznego, niż gwiaździsta noc na pustyni, gdzie światłami ciężarówek wyczarowano przestrzeń dla komedii Aleksandra Fredry. Jest coś wyjątkowo przejmującego w tej desperacji tworzenia frontowego teatru, który działał mimo wszystko, często przy odgłosach wybuchów. Jak życiodajną formą jest teatr, skoro jeden z czterech samolotów przenoszących armię z Iraku do Palestyny załadowano dekoracjami i kostiumami! Dzięki monodramowi Ida Kamińska mogłam poznać jej losy; do dziś mam w pamięci wszystkie epizody, kiedy zespół jej teatru grał, gdzie się dało, pomimo bliskości frontu i głodu. Druga wojna nie stłumiła teatru, budował się nawet w obozach, potajemnie, z zagrożeniem życia, jako terapia, jako twórczość, która zabija strach.
A jaki jest teatr wojny w Ukrainie, wojny, która choć nienazwana światową, objęła świat układami zależności, solidarnością bądź dyplomatycznym dystansem? Jakiś czas temu brałam udział w kameralnym spektaklu zorganizowanym w Instytucie Teatralnym. Razem z grupą aktorów czytaliśmy wiersze ukraińskich poetów, poświęconych tej wojnie. Wieczór zaaranżowany na szybko, wiersze czytane z kartek, w słabym świetle, opracowane na jednej próbie. Wychodziliśmy pojedynczo przed publiczność stłoczoną w małej sali. I nagle, mimo pośpiesznych przygotowań, ten wieczór się stał, każde słowo ważyło, poruszało i wszystko miało sens. I myślę, że ten rodzaj teatru wojennego, jaki stwarzamy w Polsce od początku tej wojny, ma siłę więzi, a ta więź z kolei może podtrzymać determinację walki, pomóc przetrwać w trudnych do wyobrażenia warunkach. Każdy spektakl, stworzony przez polskich lub ukraińskich aktorów, jest rodzajem emocjonalnej broni, sposobem przeżycia, podtrzymaniem sił. I to jest sens teatru, który często gubi się w codzienności zwykłych przedstawień. Tam jest podział na widownię i scenę, tu jest jedność z publicznością, wspólny cel. I może to jest zadanie teatru na dzisiaj? Cel i użyteczność? Teatr jako broń?