ISSN 2956-8609
J.M. Coetzeego poznałam pracując przy Malta Festival Poznań, gdy produkowaliśmy operę Slow Man na podstawie jego powieści Powolny człowiek, z jego librettem. Jako organizatorzy i organizatorki czuliśmy się wyróżnieni, a jednocześnie zaniepokojeni. Słyszeliśmy o jego skrytości. W rzeczywistości Coetzee okazał się jeszcze bardziej powściągliwy, jeszcze bardziej małomówny, jeszcze bardziej zdystansowany, choć zawsze uprzejmy i poprawny. Sprawiał wrażenie człowieka skrępowanego zainteresowaniem, jakie budzi. Saul Bellow powiedział w wywiadzie przedrukowanym w zbiorze Sztuka powieści: „Przesadna koncentracja na samym sobie jest dla artysty niebezpieczna, wręcz niemoralna”. Dlaczego właściwie niebezpieczna? I dlaczego miałaby być niebezpieczna w wypadku Coetzeego? Czy dlatego, że twórczość pisarza ma mówić za niego? Czy dlatego, że może pisarza zdemaskować jako człowieka niedoskakującego mądrością swoim powieściom? A może pisarz boi się ujawnić, ile prywatnego życia jest w pisanej przez niego fikcji? Jest wiele powodów, dla których pisarze nie lubią być na widoku.
Jak zatem zorganizować nobliście czas w Poznaniu, żeby nie zrazić go, a jednocześnie wciągnąć w interakcję na oczach festiwalowych uczestniczek/ków? Coetzee nie zgodził się na spotkanie autorskie, lecz wziął udział w publicznej dyskusji ze wszystkimi twórcami/czyniami opery. Na pytania prowadzącego spotkanie Pawła Goźlińskiego odpowiadał krótko: Tak. Nie. Tak. Nie. Stawiało to dziennikarza w niewygodnej pozycji i wywoływało śmiech na widowni.
Zachowanie noblisty pasowało do stylu jego pisarstwa: było równie chłodne i precyzyjne, autor Elizabeth Costello nie nurza się w sugestywnych opisach emocji czy akcji. Taki wydaje się również być Coetzee jako człowiek: jakby budował wokół siebie graniczny mur. Na prywatnej kolacji raczej słuchał, niż zabierał głos. Ponieważ byłam skrępowana staniem w kółeczku w ciszy, odważyłam się i zaczęłam zadawać mu proste pytania: czy w Australii tęskni za Południową Afryką, czy ciągłe podróże go nie męczą… Powiedziałam też, że kuzyn mojego ojca mieszka w Australii, a ja planuję od wielu lat go odwiedzić. Nic wielkiego. Just a small talk, myślałam. Ale nie do końca, bo pod koniec kolacji w moim egzemplarzu Hańby widniał autograf Coetzeego z prywatnym mailem i zaproszeniem w odwiedziny, jeśli wybiorę się na drugą stronę globu.
Do Australii nigdy nie pojechałam, a planowanie wyjazdu stało się w mojej późniejszej korespondencji z Coetzeem anegdotyczne, bo permanentnie awykonalne. Po trzech latach okazało się, że nie muszę lecieć ponad dwadzieścia godzin, żeby spotkać się z pisarzem. Umówiliśmy się na wizytę na południu Francji, gdzie przed Noblem kupili wspólnie z bratem dom. Dostałam wówczas od niego dokładne, wręcz matematyczne wytyczne: gdzie wyjść z dworca, ile metrów przejść, gdzie skręcić, w jaki autobus wsiąść, ile za niego zapłacić, gdzie wynająć B&B. Nie napisał tylko, że za nocleg nie można płacić kartą, więc pierwszą godzinę spędziliśmy, objeżdżając okoliczne miasteczka w poszukiwaniu bankomatu. Te jak na złość były zepsute.
Później był piknik, spacery i rozmowy: o kuchni, o życiu na południu Francji przed i po Noblu, o jego i moich podróżach, a także o etymologii i cyrkulacji słów w językach europejskich, a nawet o strukturze edukacji we Francji (!). Śmiałabym wręcz powiedzieć, że czasami pojawiał się w rozmowie flow, choć na miarę Coetzeego.
– Uczyłeś ponad trzydzieści lat…
– Tak.
– Lubiłeś to?
– Nie.
– A jakich przedmiotów uczyłeś?
– Chyba wszystkich związanych z literaturą i językiem angielskim, od literaturoznawstwa po gramatykę.
– A które zajęcia lubiłeś najbardziej?
– Gramatykę?
– Dlaczego?
– Bo w gramatyce nie ma nic do interpretacji. Studenci musieli się jej po prostu nauczyć i nie zadawali zbyt wielu pytań.
Temat literatury pojawiał się zdawkowo, mimo iż stanowi ona dla Coetzeego, jak powiedział, „projekt życiowy, totalny”.
Dla mnie z kolei lektura jego powieści Hańba była kluczowa na różnych etapach dorosłego życia. Na początku wywołała szok, niezrozumienie, złość. Jak w lustrze odbijała jednak nurtujące mnie ponad dwadzieścia lat temu pytania i emocje, przede wszystkim wstydu. Później powody, dla których tę książkę czytałam skomplikowały się, odsłaniając jej kolejne warstwy. Mimo iż zaczęłam ją zgłębiać jako badaczka, to pierwsza, intymna lektura była dla mnie decydująca. I myślę, że właśnie ona sprawia, że wybieramy tych, a nie innych pisarzy, zaprzyjaźniamy się z nimi. Z tej wirtualnej więzi rodzi się potrzeba zmaterializowania autora, poznania człowieka z krwi i kości, oraz ciekawość, co ma do powiedzenia na tematy także niezwiązane z literaturą. Dlatego lektura form epistolarnych czy autobiograficznych (które od kilkunastu lat z pozycji pobocznych w hierarchii pisarskich dorobków przesuwają się w stronę form pełnoprawnych, a nawet uprzywilejowanych), będzie dla mnie zawsze innym doświadczeniem. Tu wszystko jest jawne, otwarte, czytelne i moja ciekawość nie ma czym się karmić.
Coetzee, jakiego poznałam we Francji, był wciąż poważny, lecz nie chłodny i nie zdystansowany. Ujrzałam w nim ciekawość, uważność, a także skromność i pokorę. Nawet jego dom nie wpisał się w moje wyobrażenia o posiadłości noblisty na południu Francji. Na pytanie, co obecnie czyta, odpowiedział, że bardzo mało fikcji.
– Czytam teraz filozofię.
– Jaką?
– Antyczną.
– A co dokładnie?
–
Platona. Jestem w wieku, w którym interesują mnie tylko sprawy poważne.
Zostało mi mało czasu. Te lektury przygotowują do śmierci.
Myślę, że literatura stanowi dla niego rodzaj remedium na siebie i świat.
Spotkanie szło dobrze do momentu, kiedy nie uległam pokusie i drugiego dnia podczas rozmowy nie nacisnęłam przycisku „start” w dyktafonie. Naiwnie miałam nadzieję, że choć część rozmów uda mi się nagrać. I stało się to, co musiało się stać. Po włączeniu dyktafonu wrócił znany Coetzee: „Tak, nie, dziękuję”.
Od początku byłam jedynym akceptowalnym przez Coetzeego nośnikiem pamięci tego spotkania. I jedynym adresatem jego pozasłownej-pozapisarskiej wrażliwości.