ISSN 2956-8609
Fredro narodowy
Rok Fredry minął i zapewne niejeden odetchnął z ulgą, że nic już wreszcie nie trzeba w tej sprawie robić. Narodowe sceny spełniły przynależny misji obowiązek, rzutem na taśmę dając premiery w ostatnim miesiącu jubileuszu. Fajerwerków nie było. Realizatorzy Magnetyzmu serc w Starym Teatrze w Krakowie, adresowanego, wolno sądzić, do widowni wychowanej wśród białych, różowych i niebieskich jednorożców, zamierzywszy ubóść emocjonalny infantylizm młodego pokolenia sami zgrzeszyli infantylizmem refleksji i formy. Doceńmy wszakże wysiłek wystawienia tekstu Fredry, choćby i na małej scenie.
W Warszawie bowiem nie podjęto się realizacji którejś z komedii mistrza. Tu Fredro przemówił osobiście – za awatarów mając Grzegorza Małeckiego i Jana Englerta – a także, wyimkowo, głosami swoich bohaterów i licznych komentatorów twórczości. Ironiczny (ale i cokolwiek cyniczny, zauważmy) tytuł tego widowiska hybrydy brzmi po prostu Fredro. Rok Jubileuszowy. Spektakl, rozgrywany na scenie sali Bogusławskiego (tamże ustawiono widownię, publiczność obserwuje z bliska przebieg procesu sądowego), przedstawia Fredrę jako neurastenicznego mędrca o wybujałym temperamencie erotycznym. Autobiograficzną relację inkrustują sceny highlights z twórczości hrabiego. Wiadomo, nieźle się je ogląda, przecie to narodowi aktorzy kilku pokoleń, potrafią mówić (tylko dlaczego przez mikroporty, pomimo skameralizowanej przestrzeni?).
Miło zobaczyć Annę Seniuk i Ewę Wiśniewską jako Klarę i Anielę, fajnie odświeżyć pamięć recytując Osiołka z Markiem Barbasiewiczem a jeszcze fajniej popatrzeć na gorący występ Dominiki Kluźniak; Podstolina Wiśniewskiej i Wacław Małeckiego – do zapamiętania. Sceny te przeplatają liczne, krótkie cytaty z krytycznych omówień dorobku Fredry dziewiętnasto- i dwudziestowiecznych pisarzy, badaczy i publicystów (współczesność reprezentuje nieapokryficzna wypowiedź młodocianej czytelniczki Zemsty, w udatnym i bardzo zabawnym naśladownictwie Justyny Kowalskiej). Łatwiej wszakże wyreżyserować i dobrze zagrać przebojową scenę, niż wystawić integralny tekst dramatu. I nie sztuka zakpić z labilności sądów Marii Dąbrowskiej, nie sztuka ośmieszyć Jana Nepomucena Millera czy Edwarda Dembowskiego, przytaczając z ich sądów kilka wypreparowanych zdań, nie sztuka wytknąć naiwność Mickiewiczowi i Słowackiemu, bonapartowski entuzjazm wieszczów konfrontując z pozbawionym złudzeń, gorzkim doświadczeniem Fredry wiarusa. Bądźmy szczerzy, autorzy scenariusza (Jan Englert, Tomasz Kubikowski, Wojciech Majcherek), rachując na efekt, zastosowali najprostsze, choć bez wątpienia skuteczne techniki manipulacji. Po prawdzie nie jestem pewna, czy autor Zemsty potrzebuje takiej adwokatury. Spektakl odebrałam raczej jako mimowiedne świadectwo niewiary w perswazyjną skuteczność komediopisarstwa Fredry, co mocno kłóci mi się z artystycznym światopoglądem dyrektora Teatru Narodowego. Kłóci się też z wrażeniem, które towarzyszy emitowanej w połowie widowiska składance fragmentów z klasycznych, teatralnych, telewizyjnych i filmowych realizacji komedii Fredry (jubileuszowym gestem do montażu zaangażowano samą Milenię Fiedler). Projekcja ta bowiem dowodzi niesłychanego bogactwa i żywotności tradycji fredrowskiej. Szkoda, że Teatr Narodowy nie zechciał dorzucić do tej skarbonki choćby i miedziaka.
Zemsta
Ostatnia premiera w warszawskim Teatrze Komedia z natury rzeczy (a ściślej: z przyczyn kalendarzowych) nie ma jubileuszowej konotacji. Wydaje się za to owocem dość przytomnej strategii programowo-marketingowej nowej dyrekcji. Wystarczy omieść wzrokiem widownię, szacując jej rozmiary, by docenić skalę wyzwania. Zapełnić tę przestrzeń przez wiele tygodni nie jest sprawą prostą, nawet na Żoliborzu cieszącym się reputacją dzielnicy inteligentów (nie wiem zresztą, czy wciąż zasadnie). Wydaje się, że Zemsta hrabiego Fredry, już choćby ze względu na szkolny kontyngent widzów, jako pozycja repertuarowa jest niezłym pomysłem. Dużo lepszym, wolno sądzić, niż wystawione przez dwoma miesiącami Czego nie widać Frayna. Zwłaszcza, że przedstawienie w reżyserii Michała Zadary, pomimo rozmaitych zastrzeżeń, jest przedsięwzięciem całkiem udanym.
Jak bywa u Zadary, mamy do czynienia z szalonym koktajlem anachronizmów. I o ile często wiodą one reżysera na manowce sensu, o tyle w Komedii wszystko złożyło się w dorzeczną całość. Bez protestów przyjmujemy chicagowski entourage jako oczywiste miejsce akcji komedii o zwadzie o mur graniczny. Bar nocnych marków ze słynnego obrazu Hoppera zmienił wprawdzie nazwę na Le Vieux Châteaux, ale poza tym odwzorowano go nieomal 1:1, także w warstwie kolorystycznej.
Robert Rumas wykazał się niesłychanym instynktem, odkrywając sceniczną funkcjonalność tej przestrzeni. W knajpie, dodajmy, DJ puszcza na imprezie przedziwny miks muzycznych kawałków, między innymi Waltzing Mathilda w wykonaniu Toma Waitsa. Nie łączy ich żaden styl czy epoka, raczej upodobania reżysera. Całość jednak gra bezbłędnie.
Cześnik jest ojcem chrzestnym, takim na lokalną skalę. Arkadiusz Brykalski podebrał Robertowi de Niro rolę gangstera w depresji, wykorzystując też fizyczne podobieństwo do Jamesa Caana, skądinąd wielokrotnego mafiosa na ekranie (plotki głoszą, że i w życiu). Brykalski prowadzi postać konsekwentnie i jest przy tym niesłychanie zabawny. Seksowną Podstolinę, której marzeniem, oprócz romansu i dobrego zamęścia (niekoniecznie z tym samym mężczyzną), jest zapewne występ w „Tańcu z gwiazdami”, gra Barbara Wysocka; nie jest to rola na miarę Idalii, ale bardzo dobra. Klara (świetna Paulina Szostak) ma inteligencję i zasady; nie wygra losu na loterii, bo Wacław (Filip Lipiecki) jednego i drugiego jest pozbawiony. Bartosz Porczyk (Rejent) urodził się do roli antypatycznego kazuisty, niezbyt skutecznie kontrolującego namiętności. Dobrą robotę wykonuje drugi plan, zwłaszcza charakterystyczny Dyndalski (Mikołaj Woubishet) i Mularze (Robert Ostolski, Paweł Stefaniak, Krzysztof Iwański). Największym rozczarowaniem jest Papkin Macieja Stuhra, choć zapewne to jego nazwisko na afiszu przyciągnie do kasy publiczność. Widziałam co najmniej dwóch wybitnych Papkinów (mocno osadzonego w tradycji Romana Polańskiego w ekranizacji Andrzeja Wajdy i odkrywczego, granego wbrew tradycji Jarosława Gajewskiego w Teatrze Polskim w Warszawie); na ich tle Stuhr, w założeniu podrzędny żołnierz mafii, spec od mokrej roboty raczej mniemany niż skuteczny, jest mdły, na poły prywatny, na poły kabaretowy.
Muszę przy tym uczynić pewne zastrzeżenie. Premiera, jako event o charakterze celebrycko-towarzyskim, nie sprzyja jakości i sztuce, zwłaszcza, gdy przedstawienie nie zostało dość mocno zakotwiczone w rygorze formy. Temu widowisku ewidentnie zabrakło kilku prób, a w paru przypadkach – niezależnie od pochwał dla aktorów – także szkolnego warsztatu, gdy idzie o aparat mowy. Zadara jest imponująco konsekwentny w kwestii mikroportów, obsadę Zemsty również pozbawił akustycznych wspomagaczy. Myślę sobie jednak, że w tak dużej przestrzeni lepiej było odstąpić od tych zasad – może wtedy, zamiast nużącej maniery ostentacyjnego podkreślania dykcji, aktorzy skupiliby się na odkrywaniu sensów zakodowanych w wersyfikacji. W premierowy wieczór zobaczyliśmy raczej obietnicę bardzo dobrego przedstawienia; czym mogłoby być, pokazała scena między Milczkiem i Podstoliną.
*
W nagranym dla RAPTULARZA wywiadzie Pawła Stangreta z Michałem Zadarą można usłyszeć, że nikt dotąd nie przeczytał Zemsty jak należy (co poświadczają obejrzane przez reżysera realizacje telewizyjne) i że właściwie dopiero od teraz zaczyna się prawdziwa rozmowa o tej komedii. Pyszałkowatość jest rysem papkinowskim, więc generalnie, oddajmy to Zadarze, pozostajemy we właściwym klimacie. Muszę jednak podjąć polemikę z niektórymi tezami wygłoszonymi przez reżysera – być może Klara marzy o silnym facecie, ale skierowane do Papkina żądanie krokodyla nie jest tego wyrazem, lecz sposobem na spławienie natręta. Poza tym, wbrew twierdzeniu Zadary, Papkina nikt nie otruł, po prostu zażartowano z tchórza (prawda, jest to forma okrucieństwa, ale od okrutnych facecji do zbrodni droga daleka).
Trzeba jednak przyznać, że w inscenizacji Zadary Fredro brzmi świeżo i współcześnie. Spektakl wydobywa aspekty, które z różnych powodów wciąż jeszcze umykają uwadze teatru i/lub publiczności. Przez dziesięciolecia fasadowej „ludowej rzeczpospolitej” dzieło Fredry pozostawało co najwyżej komedią ludzkich typów i charakterów, całą resztę treści zamykano w historyczno-rodzajowym lamusie. Zadara pokazuje Zemstę jako historię wielopoziomowego bezprawia, dokonującego się w zgodzie z literą prawa, a czasem i bez, lecz pod nadzorem ludzi formalnie na jego straży stojących. W miarę krzepnięcia III RP, przywracania instytucji prawnych i finansowych, a następnie ich instrumentalizowania przez rządzących za pomocą metod i procedur nazywanych czasem od nazwisk ich praktyków (falandyzacja, bodnaryzacja), Fredro wraca na zasłużoną pozycję przenikliwego krytyka przemocy zwanej dla szydery państwem prawa. Kiedy Rejent wygłasza kwestię „Świadków na to znajdę wszędzie | Nie brak świadków na tym świecie”, przynajmniej niektórym widzom śmiech powinien zamrzeć na ustach.