ISSN 2956-8609
Dzwoni do mnie powszechnie szanowany Michał Smolis z portalu e-teatr i powiada tak: „Uważamy tu w redakcji, że pióro masz wykwintne, żarty jadowite, piszesz z onieśmielającą nas wszystkich brawurą, podziwiamy twoje celne diagnozy oraz skrzące się humorem puenty (aż dziw, że nie wydano ich jeszcze w formie antologii), nasz portal bez twojej literatury, co tu kryć, chyli się ku upadkowi, jednym słowem pisz nam tu do e-teatru, błagam, felietony. O teatrze”.
O ile pierwsza część Smolisowej wypowiedzi nie sprawia mi szczególnej przykrości, o tyle z końcówką mam kłopot. Felietony? O teatrze? Ale właściwie po co? Nie żebym pisanie o teatrze uważał za czynność zupełnie pozbawioną sensu. Jest przecież wielu ludzi jakiś sens w tym zajęciu znajdujących. Nie wszyscy, rzecz jasna, piszą z sensem. Większość raczej bez. Nie to jednak jest powodem moich wahań. Fundamentalne pytanie brzmi bowiem następująco: czy ktoś to w ogóle czyta? Czy znacie kogoś, kto codziennie rano gorączkowo przeczesuje internet w poszukiwaniu teatralnych felietonów? Albo recenzji? Czy są w Waszym otoczeniu maniacy teatralnych esejów, fanatycy ujęć przekrojowych, ultrasi wydań krytycznych albo entuzjaści monografii o takim, dajmy na to, Schillerze albo innym Swinarskim? Bo w moim otoczeniu nie ma. Wiem co mi zaraz powiecie. Że ludzie, którymi się otaczam nie są grupą reprezentatywną. I na podstawie ich upodobań nie należy wyciągać żadnych wniosków, albowiem większość z nich to zwykli degeneraci. Poniekąd jest to prawda. Ale nawet w mniej zdegenerowanych kręgach czytelnictwo branżowych artykułów raczej leży. Zagrzmicie też zapewne, że nie o ilość czytelników tu idzie, a o wagę poruszanych tematów. I w tym punkcie również przyznam Wam rację. Waga wielu tematów jest bezsporna. Ale i tak nikt nie czyta. A jak nikt artykułu nie przeczyta, to i waga artykułu jakby mniejsza. Owszem, aktorom lub reżyserom zdarza się czasem przeczytać od dechy do dechy monumentalny wywiad o teatrze, niemniej musi być to wywiad, którego sami udzielili. Tu dochodzimy do jeszcze poważniejszych kwestii. Skoro publicystyka okołoteatralna jest dziedziną, którą w zasadzie wszyscy mają w pompie, to być może należy zadać sobie jeszcze bardziej zatrważające pytanie: Czy to wszystko nie jest czasem winą teatru? Może zrobił się tak nudny, że nie da rady o nim ciekawie pisać? A co za tym idzie – nie ma komu o nim czytać? No, moi drodzy jeśli, nie daj bóg, tak jest, jeśli w istocie tak jest, to spadnijmy teraz w otchłań i stańmy twarzą w twarz z kwestią infernalną: po co w ogóle robić teatr? Hę?
Wiele lat temu odpowiedzi udzielił mój były dyrektor, Jerzy Grzegorzewski. A było tak. Siedzę przed spektaklem w teatralnym bufecie. Tradycyjnie rozmyślam o złych wyborach jakich dokonałem w życiu. Przy czym aktorstwo zawsze jest w tym rankingu na pierwszym miejscu. Aż tu nagle podchodzi Grzegorzewski. I się przysiada. Z kieliszkiem koniaku w dłoni. I milczy. Co jest dziwne. Bo, owszem, często bez uprzedzenia się przysiadał, często z koniakiem, ale zazwyczaj mówił dużo i kwieciście. A dziś ani mru-mru. Wypił bez ceregieli. Jednym haustem. Westchnął i patrzył przed siebie. Byłem zakłopotany, bo w tej sytuacji też zapragnąłem alkoholu, ale przy dyrektorze (a do tego przed spektaklem) pić nie wypadało. Więc siedzimy i obaj milczymy. Długo. On zapatrzony w wieczność, a ja jakoś tak trochę w podłogę, a trochę w ścianę. I nikt się nie odzywa. I nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy, niby do mnie, chociaż chyba bardziej do siebie, wypala: „Wie pan… jak się nad tym głębiej zastanowię, to robię teatr wyłącznie po to, żeby rozkochiwać w sobie kobiety... Mężczyzn zresztą też”.
Nie wiem czy w całym swoim życiu usłyszałem coś bardziej efektownego na temat teatru. A może na temat wszystkiego. Bo pisania też to przecież jakoś tyczy. Jeśli jest bowiem jakikolwiek sens w napisaniu nawet najkrótszej recenzyjki albo felietoniku (o dramatach już nie wspominając), jeśli jest, powtarzam, jakikolwiek sens w pisaniu, w tworzeniu teatru i w ogóle w tworzeniu czegokolwiek, to taki właśnie, żeby uwodzić i rozkochiwać. No dobra, ewentualnie po to, żeby wszczynać awantury. Awantury też zresztą mogą kończyć się miłością. Jest kilka artystek i artystów teatru, którzy rozkochali mnie w sobie kosmicznie. I o nich właśnie, od czasu do czasu, chciałbym tu napisać. Żeby Was też rozkochać. Nie w nich. We mnie.