ISSN 2956-8609
Jak mam pisać o Cezarym, żeby tam, gdzie jest teraz, nie wyszydził mnie bezlitośnie? Nie znosił patosu, pustosłowia, pretensjonalności. A nie potrafię napisać o nim „obiektywnego artykułu”, z którego pewnie byłby najbardziej zadowolony; może kiedyś. Dziś stać mnie tylko na parę chaotycznych retrospekcji.
Byliśmy prawdziwymi przyjaciółmi przez blisko czterdzieści lat, od spotkania podczas egzaminów wstępnych na wydział Wiedzy o Teatrze w PWST. Nie dało się go przeoczyć: zawsze bardzo duży – no, czasem, po ciężkich wysiłkach, tylko bardzo wysoki – miał wyrazistą twarz, żywe oczy, mnóstwo białych zębów i tubalny, zaraźliwy śmiech. Zawsze dobrze się ubierał, zwykle nieco ekstrawagancko, lubił zmieniać style, bywał długowłosy, ostrzyżony na zero, zarośnięty na najrozmaitsze sposoby i gładko wygolony.
W czasie studiów często spotykaliśmy się u niego w starej czynszowej kamienicy nad łaźnią na Krakowskim Przedmieściu. To miejsce miało specjalną atmosferę, gadało się tam, piło i jadło jak nigdzie indziej. Cezary lubił gości, uwielbiał jeść i gotował doskonale – niedoścignionym wzorem pozostaje jego polędwica Wellington, pieczona we własnoręcznie robionym cieście. Mnie dodatkowo przyciągała na Krakowskie boska sucha kiełbasa, którą Cezary regularnie przywoził od mamy z Sosnowca (niestety, po pewnym czasie zaczął ją przede mną ukrywać).
Już wkrótce miałam przekonać się, jakim jest dobrym człowiekiem, uważnym, współodczuwającym przyjacielem, gotowym i do długich rozmów istotnych, i całonocnych hulanek. W dodatku wyszło na jaw, że oboje urodziliśmy się tego samego dnia i miesiąca; ostatni raz, jak co roku, świętowaliśmy w czerwcu 2021...
Tu muszę dodać, że szczęśliwie nasza przyjaźń zdążyła okrzepnąć, zanim pojawiła się Marysia, jego późniejsza żona, dla której stracił głowę i przez dłuższy czas reszty świata nie widział.
Był jedyną bliską mi osobą, która uwielbiała najrozmaitsze bibliografie, żmudne zbieranie materiałów, komponowanie zbiorów fiszek. Dzięki temu pokochał go Jerzy Timoszewicz, który na pierwszym roku Wiedzy o Teatrze prowadził tak zwane „nauki pomocnicze”, znienawidzone przez resztę studentów. Pracą magisterską Cezarego był kompletny almanach sezonu, o ile dobrze pamiętam, 1956/57 (w naszych czasach pierwszy oficjalny almanach sceny polskiej obejmował sezon 1959/60), i oczywiście Timoszewicz został promotorem. Cezary objechał wszystkie chyba teatry w Polsce, żeby zebrać te nieefektowne dane i zestawić z nich tom, zwykle tworzony przez kilka przynajmniej osób.
Po studiach nie poszedł jednak do żadnych archiwów, zanudziłby się tam; pociągała go różnorodność, lubił pracować samotnie, ale lubił też być wśród ludzi. I lubił brylować. Idealnym dla niego miejscem okazał się teatr, gdzie mógł także różne swoje hobby zamieniać w zawód.
Najpierw długie lata spędził w Powszechnym, potem w Wybrzeżu. Wszystko, co się tam działo, obchodziło go najżywiej, ale przy tym – co rzadko zdarza cywilom zatrudnionym w teatrach – miłość do własnej sceny nie przesłaniała mu ostrości spojrzenia, potrafił bezstronnie oceniać także „własne” premiery.
Świetnie opowiadał teatralne anegdoty, na przykład taką o scenografie Adamie Kilianie, który pracował przy „Balladynie” w Powszechnym (reżyserował jego syn, Jarosław). Otóż Kilian zapragnął, żeby Goplana miała ruchliwy rybi ogon. Po namyśle udał się do sklepu z motoryzacyjnym ogumieniem i zażądał dętki. Dostał. Nie wdając się w zbędne wyjaśnienia, spytał o lustro, bo musi ją przymierzyć. Personel zaniemówił, wobec czego Kilian wyszedł przed sklep, przyłożył dętkę do miejsca, skąd wyrastają ogony, i zaczął wyginać się przed lustrami witryn. Już po chwili zgromadził liczną widownię, której w ogóle nie zauważył…
Cezary w ogóle miał ogromne poczucie humoru i potrafił zwęszyć komizm nawet w sytuacjach całkiem poważnych. Czasem taka postawa graniczy z cynizmem – ale nie w jego przypadku. Prawdziwy dramat rozpoznawał od razu, zresztą, mimo że wydawał się pogodny, w jego życiu zdarzyło się aż za wiele sytuacji dramatycznych i bywało, że stawał przed koniecznością dokonywania drastycznych wyborów.
Zainteresowania Cezarego to temat na dysertację. Jego zbiory plakatów teatralnych są imponujące, często zresztą organizował publiczne ich pokazy. Był obłąkanym bibliofilem, bardzo lubił muzykę – z najrozmaitszych parafii i gatunków. Interesował się malarstwem i zgromadził wysmakowaną kolekcję albumów. Oglądał wszystkie filmy, i w kinach, i z zapisów elektronicznych (ostatnio dowiedziałam się od wspólnej przyjaciółki, że na festiwal w Gdyni kupował dwa karnety, by móc obejrzeć każdy seans, nawet jeśli emisje nakładały się na siebie).
Jego nieustanne peregrynacje teatralne były tematem facecji – od studiów nie przegapił chyba żadnej premiery. Kiedy telefonował, moje pierwsze pytanie zawsze brzmiało: – Skąd dzwonisz? Rzadko odpowiadał, że z Warszawy albo z Gdańska, przeważnie był gdzieś, by tak rzec, w interiorze, i właśnie miał przerwę pomiędzy dwoma przedstawieniami.
Żył i odczuwał wszystko z taką pasją, że starczyłoby na kilka życiorysów. Właściwie nigdy nie włączał hamulców.
Często różniliśmy się w ocenie spektakli, filmów, literatury, rzadko za to w kwestiach nieprecyzyjnie zwanych fundamentalnymi. Cezary był prawy, intelektualnie przenikliwy, nigdy nie przyjmował na wiarę cudzych opinii. Nie był typem działacza, ale kiedy uważał, że czas tego wymaga, działał (wystarczy wspomnieć o tym, jak intensywnie zaangażował się w podziemny „Krąg” w latach osiemdziesiątych). W tych sprawach więc rzadko ścieraliśmy się na serio, ale tak się stało, gdy dowiedziałam się, że jest przeciwny wstąpieniu Polski do UE, i że w referendum głosował na „nie”. Ja byłam wtedy ślepa, on wiedział swoje – i przecież przyszłe wydarzenia dowiodły, wciąż dowodzą, że miał rację.
W napisanej przeze mnie książce o historii powojennego teatru podziękowałam Mu za wielką pomoc, jaką mi okazał. W swoim egzemplarzu nad tą dedykacją Jerzy Timoszewicz napisał: „Wszyscy jesteśmy wdzięczni Cezaremu za samo to, że istnieje”.
A teraz możemy być mu wdzięczni już tylko za to, że istniał.