ISSN 2956-8609
Piosenka, od której pochodzi tytuł najnowszego spektaklu Krystiana Lupy, niesie znane przesłanie – żadnych granic, narodów, religii, tylko miłość i pokój. Wyraża marzenie o świecie pokolenia, które masowo protestowało wobec wojny w Wietnamie. Wybrzmiewa ono dzisiaj, kiedy w naszym sąsiedztwie toczy się inna wojna. Co się stało, że koszmar powrócił? – pyta Lupa. No właśnie – co się stało? Bo odpowiedź nie jest wcale taka prosta…
Nie pierwszy raz reżyser gromadzi na scenie bohaterów, których łączyły wspólne marzenia i przedsięwzięcia (tak było w Factory 2 czy Personie. Marilyn), by przyjrzeć się, o co im chodziło. W Imagine to liderzy zmiany społecznej, zapoczątkowanej w latach sześćdziesiątych, tacy jak charyzmatyczna wokalistka Janis Joplin (Karolina Adamczyk), twórca słynnej piosenki John Lennon (Michał Lacheta) czy zmarła w naszym stuleciu eseistka Susan Sontag (Anna Ilczuk). Zjeżdżają oni na wezwanie tajemniczego Antonina (Grzegorz Artman) i właśnie wobec niego czynią rozrachunek z własnego posłannictwa.
Atmosferę rozkręcającej się imprezy budują zarówno aktorzy, jak śpiewający utwory Beatlesów reżyser, siedzący na widowni w ostatnim rzędzie, ale silnie wpływający na rytm i temperaturę scenicznej akcji. Punktem zwrotnym spotkania po latach jest wiadomość o śmierci Lennona, zastrzelonego przed nowojorskim apartamentem. Wśród konstatacji, że nic się nie udało, a cała rewolucja poszła na marne, spotkanie przeradza się w orgię przerwaną zmartwychwstaniem Lennona-Jezusa, który pozwala niedowiarkom dotknąć swoich ran. Mocny znak jest fabularnie uprawniony: po narkotykach wszystko może się zdarzyć, a przyjmowanie LSD jak komunii świętej widzieliśmy już w Hair Miloša Formana. Zamiarem Lupy jest prezentacja przekonań bohaterów – Imagine to dla nich (i dla reżysera) najpiękniejsze marzenie o tym jak mogłoby być… a Lennon jawi się im jako nowy Chrystus. Lupa idzie jednak krok dalej niż Forman, pokazując zmartwychwstanie.
Piosenka ma piękną muzykę, bo kompozytor miał talent, ale jej sens jest bałamutny. To nie narody, religie i granice są przyczyną podziałów i nieszczęść, tylko ludzka natura, od której przecież nie ma ucieczki. Zło, tak jak i dobro, tkwi w nas samych, i nie ma cudownych recept na uwolnienie się od konsekwencji tego faktu. A przerzucanie winy na narody i religie to zwykła projekcja, jak powiedzieliby psycholodzy. Lennona przecież zastrzelił jego fan, który pozazdrościł mu sławy, wiedząc, że w ten sposób stanie się rozpoznawalny. Ktoś, kto go kochał i nienawidził jednocześnie.
Pokolenie dzieci-kwiatów odcisnęło trwałe piętno na współczesności, ale co najmniej dyskusyjne. Naiwnie i powierzchownie zdiagnozowało rzeczywistość, myląc wolność z obyczajową swobodą, a miłość z jej uprawianiem albo deklarowaniem. Usuwając konwenanse uzależniło się od narkotyków, jak sam Lennon czy Janis Joplin (która stała się, jedną z wielu ofiar hippisowskiego stylu życia). Burząc zastany ład, obdarowało nas muzycznymi talentami, swobodną ekspresją i pacyfizmem, ale przy okazji wywróciło porządek wartości. Hipisowska wykładnia oferowała radość życia bez uznania konieczności cierpienia, miłość bez odpowiedzialności, zupełnie jakbyśmy mogli wymknąć się uwarunkowaniom ludzkiej kondycji, wziąć tylko słodycz, a zostawić gorycz. Przejmujący portret matki, która zrujnowała własne życie, a w konsekwencji życie swoich synów, bo utożsamiła się z ideami kontrkultury, stworzył w Cząstkach elementarnych Michel Houellebecq i być może dlatego wśród bohaterów spektaklu znalazła się Carin (Karina Seweryn) – szczęśliwa matka kilkorga dzieci. Bo czy podobna postać pojawiła się kiedykolwiek dotąd w twórczości Lupy?
New Age, wyrastający z hipisowskiej zmiany i traktowany przez samego reżysera jako naturalny ciąg dalszy, otwarcie już proponuje mix wielu wiar, bo w gruncie rzeczy chodzi o „tworzenie własnych indywidualnych światów religijnych” (Tadeusz Doktór: Konspiracja Wodnika, artykuł przedrukowany w programie). Tylko po co się oszukiwać, że to religia, skoro idzie już tylko o samego siebie? O własne ja, które staje się naszym prywatnym panem bogiem. Przecież religia i naród to kategorie odnoszące się do czegoś poza nami, mają między innymi uspołeczniać nasze bytowanie. Ciężko się bez nich porozumieć z innymi. Tymczasem zachodnie społeczeństwa stają się konglomeratem indywidualistów albo małych grup, wysławianych przez New Age jako remedium na pokojowe współistnienie, z których każda wyznaje inne zasady. Żyjemy poniekąd w takim świecie i w związku z tym nie dostrzegliśmy największych zagrożeń, skupieni na leczeniu mniejszych i partykularnych. Zajęci walką o tolerancję i prawa mniejszości – wyhodowaliśmy nowego Hitlera. Zajęci rozmaitymi aliansami z potworem – pozwoliliśmy, by się wzmocnił i okrzepł. Dokonali tego przede wszystkim duchowi potomkowie hipisów. Nie zrozumieli zagrożenia i nie podjęli z nim walki, bo tolerancja to pojęcie rozciągliwe jak guma – parawan dla przymykania oczu na zło, robienia interesów i świętego spokoju, zwłaszcza że, kiedy rozmaite granice znikają, widoczność staje się nieostra. Kiepski to czas na apologię dzieci-kwiatów, bo ich następcy właśnie zawalili na całej linii. To, że najbardziej przytomni czy przyzwoici z nich szczęśliwie wycofują się w tej kwestii na przeciwne pozycje – nie załatwia sprawy.
Analizę przesłania Imagine, które stało się niepisanym hymnem hipisów, przeprowadziła na na łamach „Teologii Politycznej” Agnieszka Kołakowska („Imagine”: intelektualne źródła poprawności politycznej), dowodząc „totalistycznej” wymowy tekstu, stawiającego abstrakcyjny konstrukt ponad wymogami rzeczywistości i zdrowym rozsądkiem. Wspomniana ze sceny z przekąsem i bez nazwiska jako „polski filozof” (bo napisała, że jest kobietą w rozmaitych dziedzinach życia, ale nie wtedy, kiedy czyta, myśli i pisze – czyli zdystansowała się wobec feminizmu), nie została nawet wymieniona w programie. Zamieszczono w nim natomiast pozytywne interpretacje osiągnięć epoki i ruchu New Age oraz wywiad, który stara się spojrzeć na lata sześćdziesiąte z wielu stron (choć akurat nie z tej, z jakiej patrzy Kołakowska). O tym, że polska filozof ma rację, świadczy jednak komentarz samego Lennona. Bardzo świadomie preparował tekst, pod którym podpisała się także Yoko Ono, jako inspiratorka nie tylko tej piosenki, ale całej politycznej twórczości męża.
Bohaterem spektaklu jest Antonin Artaud, który być może odradza się kilka generacji później (wszystko się może zdarzyć) w pokoleniu dzieci-kwiatów. Lupa znalazł hipisom nobilitującego prekursora, symbol niezgody na zastaną kulturę, z którym zresztą w swoich zapiskach sam się utożsamia. Artysta ten chciał oderwać sztukę od sensu wypowiedzi, walcząc bardziej o metafizyczny wstrząs niż o logikę. Nie lubił silnej we Francji klasy mieszczańskiej, jej racjonalizmu i chrześcijaństwa, tak jak hipisi nie lubili establishmentu i społecznie akceptowanej ścieżki kariery. W Imagine Artaudem jest dwóch aktorów. Grzegorz Artman gra Antonina, jak twardo, bez francuskiego akcentu, wymawia jego imię sceniczna Joplin. Mijają całe kadencje, kiedy aktor wpatruje się w widownię, ale nie umie się porozumieć albo wręcz leży w pościeli, jak artysta błędnie leczony opium, powodującym przewlekłe bóle głowy. Może też kojarzyć się z opętanymi ideą bohaterami Dostojewskiego, takimi jak Kiryłow czy Szatow. Artman ma w tej roli dużą siłę wyrazu. Drugiego gra Andrzej Kłak, w pierwszej części Imagine nagi jak go Pan Bóg stworzył. Jedna ze scen Stalkera Andrieja Tarkowskiego, cytowana w początkach spektaklu, wskazuje na tytułowego bohatera filmu (podróżują z nim przez Zonę także Pisarz i Profesor, obecni w tej scenie) jako tego, który zrozumiał tajemnicę istnienia, bo przekonany był o potrzebie świętości (Zony, czyli Ziemi, inaczej mówiąc Stworzenia). Wydaje się, że Stalker, grany przez Aleksandra Kajdanowskiego, to wedle Lupy także wcielenie Artauda.
W drugiej części spektaklu obaj jego warszawscy odtwórcy błąkają się po współczesnej pustyni (Zonie?), którą tworzą podmiejskie pejzaże z naszej szerokości geograficznej, po których bohater Kłaka podróżuje samochodem. Reżyser daje do zrozumienia, wyszeptując do mikrofonu fragmenty Wielkiej Improwizacji, że to być może Konrad naszych czasów. Rolę kolegi przejmuje w pewnym momencie Marta Zięba, grająca w pierwszej części Patti Smith, a teraz najwyraźniej Konradę. Gender w czystej postaci jest nieco deprymujący u reżysera tej rangi. Najważniejsze jednak, że mimo rosnącego napięcia, bohaterzy nie wydobywają z siebie zbornego komunikatu. Nie z winy aktorów, z woli autora i zarazem reżysera. Może to coś mówi o stanie współczesnej kultury i punkcie, w którym znalazł się Lupa? O wyczerpaniu paradygmatu, jakby powiedzieli uczeni humaniści? Ten nowy początek – to niejako Adam i Ewa – dziwnie przypomina koniec. I eksperymenty Stomila z Mrożkowego Tanga.
Finał należy do Piotra Skiby (być może grającego trzecie wcielenie Artauda, to ostatnie, ze szpitala dla psychicznie chorych) wykrzykującego protest przeciwko wojnie w Ukrainie, gdzie polityka Putina oznacza powrót do czasów jaskiniowych. Zgadzam się z reżyserem, gdy o to chodzi, z jednym poważnym zastrzeżeniem. Wojna ta, jak mało które wydarzenie, pokazała jak silną kategorią jest naród. Napadnięci Ukraińcy, których Putin postrzega jako rodzaj plemienia i co za tym idzie za część Rosji (perspektywa imperialna, a zarazem azjatycka, o czym interesująco mówił Antoni Libera podczas dyskusji Cywilizacja na ławie oskarżonych. Niedokończone scenariusze XX wieku zorganizowanej przez Instytut Pileckiego i Filmotekę Narodową – Instytut Audiowizualny) wykazali się nie tylko odwagą, ale i świadomością własnej tożsamości. Stracili w tej wojnie materialny dobytek, ale nadal bronią swojej ziemi, kultury (zachowują się wszakże inaczej niż Rosjanie), swoich dzieci i kobiet, czyli ojczyzny i narodu. Bo to jest wojna imperialnej, z ducha azjatyckiej, Rosji z cywilizacją Zachodu. Jak się ma do tego „Imagine there is no country”? Czy przypadkiem marzenie dzieci-kwiatów nie zaprowadziło nas na fałszywe tory?
Krystian Lupa od wielu lat owładnięty jest ideą tworzenia nowej kultury, która zastąpi religię, gdzie rolę Przewodnika odgrywa Antonin Artaud czy Carl Gustav Jung. Podróż na pustynię podejmowana od wieków przez eremitów, uznanie potrzeby sacrum (poprzez scenę z filmu Tarkowskiego) – tropy, które widać w ostatnim spektaklu – świadczą o tym, że reżyser myśli o tym poważnie. Czy jednak stare jak świat podstawy duchowości będą działać, gdy usunie się Tego, który stwarza sacrum? Czy nie okażą się martwymi, żeby nie powiedzieć tekturowymi, matrycami (bo wciąż mam w pamięci scenę eksperymentu z Tanga Jerzego Jarockiego w Teatrze Narodowym)? A przede wszystkim – co się stanie, kiedy progresistom uda się wreszcie rozmontować podstawy europejskiej kultury, która co prawda w coraz mniejszym stopniu, stoi jednak na chrześcijaństwie? Rozmaite mniejszości doświadczą zapewne satysfakcji, ale kto weźmie odpowiedzialność za to, co się stanie ze wszystkimi? I czy to jest dobry czas na tak zasadnicze zmiany, gdy Hannibal stoi u bram?
Już w Capri – spektaklu doskonale zrobionym – Lupa nadpisywał Malapartemu sensy, przestrzegając przed współczesnym prawicowym „faszyzmem”, przed którym zresztą przestrzega i tym razem. Tymczasem, ponieważ nie zrobiliśmy nic z rosyjskim imperializmem, ośmielony Putin zaatakował – tym razem nie Czeczenię, Donbas czy Syrię, ale całą Ukrainę. A krajem, który najlepiej „rozumie” sytuację Rosji, okazały się Niemcy. Trudno o gorszą prognozę dla świata. Ale oczywiście można widzieć zagrożenie gdzie indziej. Nie było Norymbergi dla komunizmu i ciągle pokutuje w myśleniu współczesnych przekonanie, że prawdziwym złem był hitlerowski nazizm, a komunistom po prostu nie wyszedł raj na ziemi. Lupa, który usłyszał jęki torturowanych w zrobionym na Litwie Austerlitzu, opowiadającym o gehennie Żydów podczas wojny, z czułością sportretował w Capri młodych neapolitańskich komunistów. Teatralnie piękna scena, ale świętokradcza niczym zmartwychwstanie Lennona.