ISSN 2956-8609
Ówczesny szef zaprowadził mnie do redakcji lokalnego dodatku
opiniotwórczego dziennika. Przedstawił redaktor naczelnej, najwyraźniej swojej dobrej
znajomej, było to coś w stylu „słuchaj, mam tu takiego jednego…”. Załapałem się
na końcówkę tak zwanego lubelskiego zagłębia kulturalnego. Było co oglądać i o czym pisać,
więc w mediach utrzymywano działy kulturalne. Energia teatru alternatywnego z lat
dziewięćdziesiątych i początku dwutysięcznych stworzyła całkiem niezłą, a czasem wręcz znakomitą scenę
– co zresztą można zauważyć dopiero z większego oddalenia, kiedy już niewiele z
niej zostało.
Po napisaniu kilku bojowych recenzji, głupio-mądrych, czyli po
prostu głupich (tak, jak tylko młodość pisać potrafi), zacząłem się nosić jak prawdziwy
krytyk. Za recenzję czy zwiastun wydarzenia wpadało trzy do pięciu dych,
więc spędzając w teatrach, a potem w knajpach pracowite wieczory, można było wyciągnąć
jakieś trzysta, maksymalnie siedemset złotych. Właściwie po kosztach.
Teatr pod dumnym patronatem Juliusza Osterwy (kto to w ogóle był?), jedyna w mieście dramatyczna placówka repertuarowa, wydawał się miejscem mało ciekawym, z jednego powodu – nie spełniał mych oczekiwań. Dziś myślę: dlaczego właściwie miałby spełniać? Ale wtedy punktem odniesienia były przeżycia festiwalowe oraz wstrząsy oferowane przez Provisorium-Kompanię Teatr, Gardzienice, a nawet i przez Leszka Mądzika. Więc szydziłem i miałem w pogardzie złotą formułę miejskiego teatru. Program Krzysztofa Babickiego polegał na zapraszaniu i wystawianiu tak zwanych nazwisk: a to Tom Stoppard, a to Woody Allen, a to Petr Zelenka. Miał też licznych znajomych pisarzy, reżyserów, dyrektorów-reżyserów ze świecznika – wyliczam z dziurawej pamięci: Myśliwski, Huelle, Korin, Tosza, Bradecki i tak dalej. Wtedy zdawało się, że „Osterwa” była taka od zawsze i zawsze taka będzie. Czyli teatr dramatyczny pełną gębą, co w wersji Babickiego tamtemu mnie niebezpiecznie przypominało starszego przemądrzałego wuja, który wszędzie był, wszystkich zna i chętnie o tym opowie. A że nie brali mnie ani Ignacy Gogolewski, ani nawet wczesny Mikołaj Roznerski – pozostawałem, jak się zdawało, w bezpiecznym dystansie.
Z błędu wyprowadził niżej podpisanego sam Babicki. Gospodarstwo teatr należy doglądać we wszystkich zakamarkach, także w ciemnych kątach, gdzie czają się krytycy. Na nich też trzeba mieć oko, dawać zaproszenia na premiery, obrażać się na miesiąc czy dwa, kiedy schlastają, kłaniać się uprzejmie kiedy chwalą, i tak dalej. Pewnego dnia Babicki zaprosił, przez sekretarkę („Dyrektor chce Pana poznać”), przyglądał się w gabinecie przy kawie i podpytywał, próbując zrozumieć, skąd się tacy biorą. Podzielił się też – zupełnie, ale to zupełnie szczerze – dyrektorskimi niedolami. Budżety, remonty, relacje z Urzędem Marszałkowskim. Wtedy nie miałem pojęcia, o czym dyrektor Babicki opowiada, dziś doceniam ten gest uprzejmej, aczkolwiek niebezinteresownej korepetycji.
Po jedenastu latach Babicki niespodziewanie odpłynął do Gdyni i jest mu tam chyba dobrze. Jak widać – nadal lubi tak zwane dłuższe przebiegi. Na jego miejsce (dyrektora artystycznego) pojawił się Artur Tyszkiewicz. Mniej więcej w tym samym czasie dotarło w końcu do mnie, że dziennikarska wierszówka recenzenta nie jest w stanie pokryć kosztów ziemskiego bytowania (był to zresztą tylko wstęp do kolejnego wtajemniczenia – że generalnie pisanina nie uzasadnia i nie pokrywa w ogóle ziemskiego bytowania). A jednak chadzałem i pisywałem, tu i ówdzie. Pojawiła się też dodatkowa okoliczność. Dyrektor Tyszkiewicz okazał się jednym z najnormalniejszych facetów, jakich spotkałem w tej branży. Wtedy pojąłem, o co chodzi z tym ustawieniem fotela krytyka. Znajomość z dyrektorem rodzi zagrożenie, że jego fotel powędruje na stałe do gabinetu dyrektora. Z drugiej strony – szkoda było omijać wiedzę praktyczną wynikającą z rozmów z Arturem, która niuansowała znajomość tej dziwnej nauki o komediantach i ich wesołych przygodach. Słuchanie rozgarniętego dyrektora jest niczym lektura książki Zygmunta Hübnera Sztuka reżyserii, ale na żywca.
A w Osterwie zaklęcie „teatr środka” dalej pozostawało w mocy, jednak zaczynało objawiać swój urok – oczywiście bez przesady, tylko czasami i z zaskoczenia. Na własny użytek przetworzyłem je w hasło „teatr dla ludzi” i tego się trzymam do tej pory. Dobry teatr środka to taki, na który można zabrać znajomych, którzy do teatru nie chadzają w ogóle – i po spektaklu się za to na ciebie nie obrażą. Spora część repertuaru za czasów Tyszkiewicza spełniała ten warunek. Niekoniecznie zresztą taka, która mnie obchodziła: najmniej pamiętam głośne, chwalone wtedy premiery, podobało mi się to, co inni ganili – i odwrotnie. Z tamtego dyrektorowania cenię w całości i bezwzględnie Martę Ledwoń, przedziwnego, ponoć nieudanego Płatonowa Agnieszki Korytkowskiej-Mazur, Wieczór Trzech Króli Łukasza Kosa, no i Artura spektakl na wyjście – Amadeusza. A najbardziej zapamiętałem pustkę na popremierowym bankiecie wokół jeszcze obecnego, ale już odchodzącego dyrektora; zniknęli ci, którzy wcześniej prawili dusery i wili się w ukłonach, teraz w foyer umajonym biesiadnymi stołami, omijając Artura szerokim łukiem, kreślili skomplikowane trajektorie.
Razem z Tyszkiewiczem odchodzi też naczelny Krzysztof Torończyk i jest to koniec pewnej epoki. Konkurs wygrywa Dorota Ignatjew, co oznacza, że poczciwa „Osterwa” w jednej chwili ma zmienić się w postępowy, ostry jak brzytwa teatr polityczny, który też chce się wtrącać, jak inne, zaprzyjaźnione sceny. Początek tej dyrekcji pamiętam jako serię premier podobnych do siebie i dosyć nachalnych ideologicznie. Patrzyłem na to z mieszaniną szacunku, współczucia i politowania. Szacunek był za aktorską orkę na scenie, współczucie – za konieczność wykonywania co wieczór pracy „ładowacza wzruszeń”, a politowanie – dla skutków, czyli nieporadnych, modnych wygibasów poczciwego staruszka. Świętoszek Remigiusza Brzyka o polskiej ksenofobii, Trzy siostry zrobione przez Jędrzeja Piaskowskiego jako komedyja z przedrewolucyjnymi nastrojami dekadencji w tle, wreszcie przepisanie przez Artura Pałygę i Marcina Libera Klątwy Stanisława Wyspiańskiego na spektakl o procesach czarownic i aborcyjnym piekle kobiet. Uważałem się zwolniony z obowiązku interpretacji, bo każde z przedstawień zawierało już instrukcję obsługi. Z tej rozpaczy napiszę entuzjastycznie o Kramie z piosenkami, zrobionym przez Jerzego Jana Połońskiego ot tak, po prostu, dla czystej przyjemności grania i bez żadnych wytrychów. Pojawiają się dylematy: chodzić, marudzić i pisać, raz za razem, złośliwe recenzje? Czytać na odwrót, na złość, wbrew suflowanym schematom, być malkontentem w nieustannej kontrze? A może odpuścić? Jest tyle lepszych sposobów spędzenia wieczoru… I taką strategię w końcu obieram. Nie pisać recenzji, to jedyna możliwa wolność krytyka. Czułem, że cokolwiek bym napisał, stanę się uczestnikiem wojny polsko-polskiej na teatralnym terenie. A fotel? Nie powinien stać w żadnym konkretnym miejscu. I tak już zostanie w moim programie na kolejne sezony, kiedy wokół Osterwy ciemne chmury, a premiery zdają się nikogo już nie obchodzić.
A jaka z tego wszystkiego płynie nauka? Nie mam pojęcia. Może to, że dobrze jest mieć na podorędziu zawodowy teatr z przyzwoitymi aktorami, dla wzruszeń, adrenaliny, a także w celach pisarskich. I że nie należy za dużo rozmawiać z dyrektorami.