ISSN 2956-8609
Obiecałam sobie – żadnych anegdotek! Niektóre są nawet zabawne i prawdziwe, inne rozkosznie kłamią, lukrują zakalce, oświetlają to co na wierzchu, zostawiając w cieniu najciekawsze.
A jednak od anegdoty zacznę.
Lata temu mój kot Stanisław, nazwany tak od miejsca znalezienia – na ulicy Stanisława Wyspiańskiego, został wykastrowany. Leżał w swoim koszyczku i cierpiał.
– A Staś coś nieswój – zauważył Jurek, który mnie odwiedził.
– Tak, nie jest już facetem – odpowiedziałam.
– Co??? Ale w jakim sensie?
– No, został pozbawiony męskich atrybutów.
– Basiu, co chcesz przez to powiedzieć?!?
– No... nie ma jaj...
– Ale... co ty sugerujesz?
– Został dziś wykastrowany. Popatrz jaki biedak!
– Basiu, ja mówię o Staszku Radwanie!
Staszek i Jurek. O nich obu chcę napisać. O dwóch sztubakach z Przygód Mikołajka René Goscinny’ego, którzy raczyli się fangami w nos, psocili razem, popisywali się, gdy na horyzoncie pojawiała się Jadwinia, wspierali, gdy groziła bura. Obaj z własnym repertuarem uwodzicielskich sztuczek, niby Szarm i Firulet z Operetki Witolda Gombrowicza, ale w pełni świadomi uprawianej gry.
Jurek, plotkarz (o czym w powyższej historyjce), zawsze ciekaw krakowskich komeraży, Staś dyskretniejszy, z miną pokerowego mistrza zmyślający opowieści, które miały na celu sprawić przyjemność rozmówcy. Oznajmił na przykład Grzegorzewskiemu, że Miklos Jancsó, którego filmy Jurek podziwiał, zachwycił się jego spektaklem. Duma i radość rozpierała Jurka do czasu, gdy okazało się, że Jancsó żadną miarą przedstawienia nie mógł obejrzeć.
Choć ze Staszkiem zrobiliśmy wspólnie bardzo wiele przedstawień, dla mnie najważniejsze są te, które powstawały we współpracy Radwana z Grzegorzewskim. To, że od pewnego momentu stałam się dodatkiem do tego duetu, poczytuję sobie za wielki przywilej i szczęście.
Staszek miał niesłychaną zdolność odkrywania w czyichś pomysłach najciekawszego miejsca. Najistotniejszej myśli, często nieuświadomionej nawet przez jej autora. Umiał tę myśl wyłuskać i nazwać. Ale bywało, że w rozmowach z Jurkiem nie było to potrzebne.
– Jurek... – zaczynał Staszek i zawieszał głos, jakby zachwyt nie pozwalał mu dalej mówić, recenzować czegoś, co było tak dobre, że nie potrzebowało komentarza.
– Panie Staszku, pięknie! – komentował muzykę Jurek i już nic nie musiał dodawać.
Grzegorzewski, reżyser słyszący rytm przedstawienia, i Radwan, kompozytor budujący dramaturgię spektaklu, rozumieli się bez słów. To była synergia doskonała!
Jurek oglądał rzeczywistość zza węgła i dekonstruował po swojemu. Staszek tę rzeczywistość umiał nazwać i po swojemu zrekonstruować. Jurek zazdrościł Staszkowi swobody we władaniu językami, łatwości w poruszaniu się po świecie, erudycji. Bolało go, że musi dzielić go z innymi reżyserami. A Staszek nieustannie był ciekaw nowych ludzi.
Nie wymądrzali się, nie pchali na proscenium. Trochę im się nie chciało, trochę nie umieli, a trochę byli ponad to. Nie kruszyli murów, nie nacierali na okopy wroga. Inną sztukę, taką, która nie była im bliska, po prostu ignorowali. Nie czuli potrzeby by ją zwalczać. Ale czasem bolało...
Obaj nie do końca spełnieni. Obaj tęskniący. Nie wiem, w czym kryło się niespełnienie Jurka, za czym tęsknił Staszek? Od czego uciekali, dokąd szli? Czy oni nawzajem to przeczuwali? Myślę, że w jakimś stopniu tak, bo inaczej nie mogliby w tak doskonały sposób zestroić tonów i połączyć barw.
„Vera la morte e avra i tuoi occhi” – to początek wiersza Cesarego Pavese’ego. W tłumaczeniu Jarosława Mikołajewskiego: „Przyjdzie śmierć i będzie miała twoje oczy”.
– Tu nie ma rytmu! – zżymał się Staszek i bezlitośnie nas poprawiał. – Powinno być: „I przyjdzie śmierć i ta śmierć będzie mieć twoje oczy”.
I tak właśnie brzmią słowa jednej z najpiękniejszych pieśni skomponowanych przez Staszka.