ISSN 2956-8609
Na początku było Słowo.
Lubię słowo. Ale też się go boję.
Od kiedy pamiętam towarzyszy mi wszędzie. Piszę sobie, czytam sobie od szóstego roku życia. Moje pierwsze opowiadanie zaczynało się od słów: „Moja Matka zmarła przy porodzie mnie samego”. …Nie wiem co ja wtedy miałam w głowie i nie pamiętam o czym dalej było to opowiadanie, byłam chyba wtedy w drugiej klasie podstawówki, ale generalnie główny bohater był sierotą i nie było mu w życiu lekko.
Później dużo jeszcze było takich pierwszych, własnych wypowiedzi „pisarskich”, ale jakoś nie były one, nawet dla mnie, przekonujące, chociaż samo pisanie sprawiało mi wiele frajdy i do dziś powoduje, że mam rumieńce na twarzy, kiedy to robię. Czytałam Agathę Christie – próbowałam pisać kryminały, pochłaniałam Sapkowskiego – no to wiadomo, na każdej stronie mojego zeszytu roiło się od elfów i obowiązkowo pięknych wiedźm.
Trudno było dochrapać się własnych słów.
Na scenie przecież też nie swoimi mam przyjemność mówić. Nie dość, że to nie własne słowa, to jeszcze często uszeregowane w całkiem dziś niemodne zdania wielokrotnie złożone.
Na długo przestałam pisać, bo okazało się, że nie da się, w życiu, tak całkiem zawierzyć słowom. O słowa tak łatwo. Podczas gdy powinno być o nie trudno. Tak jak mi z tym tekstem. Kiedy słowa wpadną już ostatecznie na kartkę, kiedy myśli zostają już w słowa ubrane – nie ma odwrotu, trzeba się pod nimi podpisać, w innym przypadku „rzuca się je na wiatr”. I tak oto po świecie lata sobie luzem tak wiele słów … Na szczęście w przestworzach lub w pamięci unosi się i pozostaje również wiele pięknych słów. Pięknych, ważnych, albo też śmiesznych! Takich, jakie na przykład tworzą dzieci: miąższkość, naśpiona, posłusznica, kukuryk. Uwielbiam te dziecięce słowa nieskażone poprawnością. Służąca to po prostu posłusznica – posłuszna osoba wykonująca polecenia. Proste! Miąższkość jest soczysta, lepka i zamknięta w miąższu owocu. Sok z czegoś miąższkiego ścieka zazwyczaj po brodzie.
Dzieci podchodzą do słów otwarcie i beztrosko. Ja się już jednak słów trochę obawiam w życiu, w pracy. Na przykład boję się czasem, że nie będę ich pamiętała i że te, często stare, stuletnie teksty złożone z niezliczonej ilości słów uciekną mi na scenie z głowy albo że wykopyrtnę się o nie jak koń w biegu przez płotki. Boję się, że nie oddam właściwego znaczenia słów, nie wydobędę ich piękna, powiem je fałszywie.
Chociaż… właściwie boję się już coraz mniej. Słowa są mi już coraz mniej straszne. Bałam się kiedyś słów w recenzjach Romana Pawłowskiego, bałam się słów ludzi, którzy nad słowami nie panowali, bałam się swoich słów, kiedy tak bardzo chciałam być szczera, a nie wypadało, lękałam się słów: NIE LUBIĘ CIĘ, i bałam się tych „czarnych dziur” na scenie, kiedy nagle urywasz zdanie, bo nie wiesz… jakie jest następne słowo!
Teraz już przeczuwam, że ten strach jest zbędny. W końcu – to tylko słowa… Słowa, słowa, słowa.
Jest jednak kilka takich, które uwielbiam:
DZIECKO
LAS
BEZA
PACHA (moim zdaniem najgłupsze i najśmieszniejsze słowo w języku polskim)
ŚNIEG
DŁONIE
ODDECH
Jest ich jeszcze kilka. Tych najpiękniejszych.
Uczę się też chętnie nowych słów, ale kiedy ich używam, czuję się trochę zażenowana samą sobą, bo w moich ustach całkiem nowe słowa brzmią, jakbym udawała kogoś, kim już nigdy nie będę. Mam na myśli takie słowa jak: dissować, mega, eluwina (używam w domu, bawi mnie), beka (też używam w domu, też mnie bawi), LOL, jesieniara itp. itd. Ale to już nie są moje słowa, a więc jestem… dziadersem?
Bardzo ciekawi mnie za to, jakie będą słowa, które nadejdą już niedługo. Co się stanie z zaimkami, jak będziemy zapisywać wyraz, który zastąpi obecnie stosowany zapis: czuł\a, przytoczył\a, pomyślał\a… Co to będzie za wyraz?! Jak to słowo poradzi sobie z określeniem osoby, o której będzie mowa. Ekscytujące!
I kiedyś zapomnimy, co to „dzięcielina” lub „rękojmia”, ale za to pojawi się coś nowego, bliższego nam, bo Słowo żyje.