ISSN 2956-8609
Iskro bogów, dzisiaj chcę o Tobie pisać ten pogodny tekst!
Bo mam już czasami dość:
– smutku na scenie (teatralnej i światowej),
– smutnego 1 listopada (nie uważam, że powinien być smutny, ale kojarzy mi się raczej z wypadkami samochodowymi na trasach na cmentarze),
– ogromnej liczby dramatycznych dramatów scenicznych,
– traum (narodowych, w życiu, na ekranie, na scenie),
– polityki,
– egzystencjalizmu, pesymizmu, egoizmu,
– czerwonych pasków w wiadomościach,
– łez.
W zamian poproszę więcej:
– poczucia humoru,
– lekkości,
– dobrej komedii,
– pozytywnych wiadomości (marzy mi się taki kanał informacyjny, w którym nie byłoby żadnych złych wieści, a już zwłaszcza typu: „72 dni walczyli o przetrwanie. Aby przeżyć, musieli zjeść kolegów”; albo: „Smutna historia podróżnika ze Śląska. Skończył bardzo źle”…),
– oddechu,
– „pozytywizmu” (ale nie tego od pracy u podstaw!).
Ja rozumiem, że trzeba stawiać czoła trudnościom, mocować się ze sobą, a dzięki temu osiągać wyżyny i rozwijać ducha, ale tenże duch, narodowy, nasz swojski, własny, kojarzy mi się nieustannie właśnie ze strofami typu: Smutno mi, Boże… No, przykro mi, ale tak jest.
Ileż to razy słyszałam, jak ktoś się zaśmiał na widowni (bo zabawnie było!) i strofowano go z rzędu obok, że „nie wypada. Pan jesteś w Teatrze!”. I naprawdę rozumiem też, że nasza historia nie układała się pomyślnie, często tęsknota wygnańca lub studenta pod zaborami musiała znaleźć odzwierciedlenie w literaturze. Nie jestem nieczuła na tego typu sprawy. Lubię poezję, dramat, tragedię, lirykę i mam świadomość, że cierpienie, trud i ból, a także rozpacz i żałoba są częścią życia. Tylko, że wesołość oraz jasność rozświetlająca mrok to również część naszego istnienia! I nawet absurd. I komizm. Dlatego porzuciłabym tak na próbę, chociaż na kilka lat, słowa: „mesjanizm”, „trumienka”, „wierzba płacząca” i „znój”! Mamy dużo innych, równie ładnych…
Poza tym, najważniejsza sprawa – śmiech to zdrowie!
No właśnie, a tymczasem dochodzę do wniosku, że pracując przez większą część życia w teatrze, setnie, ale to naprawdę setnie, bawiłam się na scenie może tylko dwa razy – jako Pippi oraz jako Zosia w Ułanach Jarosława Marka Rymkiewicza. Całe szczęście, że bawili się też widzowie. I to było wspaniałe – podczas tych wieczorów w sposób miły i bez uprawiania sportu produkowaliśmy sobie (my aktorzy i widzowie) hormony szczęścia. Gdy się śmiejemy, w naszym organizmie wzrasta poziom endorfin, a maleje wydzielanie kortyzolu itp., itd. Co więcej, minuta śmiechu daje tyle co czterdzieści minut odpoczynku, śmiech zwiększa odporność, dotlenia organizm, poprawia krążenie. Tak, tak!
Oczywiście nie próbuję przez to wszystko powiedzieć, żebyśmy się pozbyli Bergmana, Słowackiego, von Triera, broń Boże. Poruszenie emocjonalne, katharsis (za Wikipedią: katharsis polega na tym, że odbiorca odczuwając cierpienie, litość, trwogę, dochodzi do zrozumienia tajemnicy losu) to są… no… to jest ważne! Po prostu zamarzyłam sobie ostatnio inne proporcje smutku i radości w życiu. I dlatego przywołam na koniec chwilę, kiedy powstawał spektakl Ułani w reżyserii Piotra Cieplaka w Teatrze Narodowym.
Prób było zaledwie i aż czterdzieści. Fantastyczna atmosfera, zero napięć, zero stresu, radość z fikania po scenie, zabawa tekstem. Było do tego stopnia fajnie, że… pozwoliłam sobie, niespecjalnie, „zgotować” się na scenie, w wieczór premierowy, tak bardzo, że nie dało się tego ukryć, nie pomogło nawet zasłanianie ręką ust. Nie tylko ja się wtedy „zgotowałam” i wszyscy dostaliśmy dodatkowe, roześmiane brawa! Ech… I wtedy spytał nas, szczęśliwych i roześmianych aktorów, reżyser przedstawienia: „Można tak stworzyć coś bez udręki?”.
Odpowiedzieliśmy zgodnym chórem: „Można!”.
Felieton ten dedykuję:
Grupie Monthy Python
Astrid Lindgren
memom w internetach