ISSN 2956-8609
Na dobrą sprawę książka Marty Justyny Nowickiej Słowacki. Wychodzenie z szafy powinna stanowić przełom w badaniach nad życiem i twórczością Juliusza Słowackiego z uwagi na nowatorskie – jak sugeruje autorka – ustalenia. Dotyczą one nie marginaliów, lecz spraw zasadniczych, zarówno odnośnie do życia, jak i biografii duchowej poety. Ale składają się na nie pojedyncze fakty. Na nich wszak można dopiero budować nowe interpretacje i sprawdzać nowe modele teoretyczne.
Słowacki nieznany
A drobnych faktów autorka przywołuje sporo i już na tym poziomie potrafi zaskoczyć czytelnika. Oto przypadkowy wybór rewelacji. Okazuje się, że Słowacki był absolwentem Liceum Krzemienieckiego, nie zaś Gimnazjum Wileńskiego, choć to drugie – nie wiedzieć czemu – wydało mu w lipcu 1825 roku świadectwo ukończenia szkoły („z publiczną pochwałą”). Przyjaciel Słowackiego Ludwik Spitznagel nie popełnił samobójstwa (opisanego zresztą przez Słowackiego w Dzienniku), lecz podróżował po świecie i (zgodnie z rzekomą „przepowiednią” zapisaną w Godzinie myśli) w końcu wyjechał na Wschód. Tutaj autorka opiera się na nie mających rzeczowego uzasadnienia, ale przecież również i sensu, hipotezach. Nie mniej sensacyjne jest ustalenie, że to liryka patriotyczna Słowackiego (a nie na przykład Konrad Wallenrod Mickiewicza) zainspirowała podchorążych do powstańczego zrywu, toteż wyjazd jej autora z Warszawy w marcu 1831 roku był spowodowany lękiem przed odpowiedzialnością. Dalej jednak możemy przeczytać, że powodem opuszczenia stolicy mogła być też niechęć do spotkania z ojczymem. Przypomnijmy – ojczymem nieżyjącym już od sześciu lat; czyżby romantyczny poeta nie wiedział, że przed upiorem uciec się nie da? Takich wzajemnie sprzecznych miejsc w książce jest zresztą masa. Wyjazd Słowackiego z Paryża do Genewy był z kolei „formą ucieczki przed matką” (mieszkającą w Krzemieńcu, będącym notabene nieco bliżej Genewy niż Paryża). Dowiadujemy się też, że wyprawy w męskim gronie na Wezuwiusz i do Pompei „zainspirowały poetę do stworzenia jego najsłynniejszych utworów lirycznych”. Których – nie wiadomo; jeśli najsłynniejszych (Hymn „Smutno mi, Boże!”?, Testament mój?, W pamiętniku Zofii Bobrówny?), to przyjdzie je chyba interpretować zupełnie od nowa. Niesnaski rodzinne w trakcie włoskiej podróży między Słowackim a wujostwem zostały, jak się okazuje, zażegnane przy pomocy „kawy i opium”, które stanowiły „typowe włoskie śniadanie Juliusza i jego wuja Teofila” (jak z tego wynika, patriarchalni szowiniści kazali podróżującej z nimi Hersylii zadowolić się samą kawą). Bliskowschodnia wyprawa Słowackiego z lat 1836–1837 miała być inspirowana podróżą Balzaka – czyżby chodziło o prorocze przeczucie jego wyjazdu, co prawda tylko na Ukrainę w 1847 roku? (tu może już się czepiam, pewnie pomylił się z Lamartinem, w końcu ten Francuz, i ten Francuz…). We Florencji, gdzie Słowacki osiadł po powrocie z Bliskiego Wschodu, zaręczył się (i to zaledwie po dwóch tygodniach znajomości!) z Aleksandrą Moszczeńską (pewnie Nowicka przekopała florenckie archiwa, czego zaniedbali dotychczasowi badacze albo natrafiła na całkiem nieznane listy poety). Ale, mimo tych zaręczyn, opuścił Florencję, ponieważ „przerażało go uczucie niejakiej Fornariny, lokalnej piękności” (to przerażenie musiało zahartować Słowackiego na długie lata, aż do wizji kwietniowej). Pobyt poety we Frankfurcie (skrócony przez autorkę z pięciu do trzech tygodni) miała przerwać konieczność powrotu do Paryża, aby w pojedynku stawić czoła Stanisławowi Ropelewskiemu. A przecież nie tylko z relacji Słowackiego wynika, że dowiedział się o tym dopiero w Paryżu i pojedynek był absolutnym zaskoczeniem! Zupełnie inaczej myśleliśmy też o paryskich relacjach Słowackiego z Eglantyną Pattey i, zwłaszcza, z Joanną Bobrową; „kiedy [obie] odwiedzą poetę w Paryżu pod koniec jego życia, ich pobyt uzna za tak męczący, że nie będzie w żaden sposób próbował go przedłużyć”. A przecież Eglantyna spotykała Słowackiego przy okazji odwiedzin brata mieszkającego w Paryżu, zaś Bobrowa w ogóle nie „odwiedziła go”, tylko widywała się z nim dość często, choć nieraz może trochę z łaski, kiedy tam pomieszkiwała, kursując pomiędzy Francją a Wołyniem. Poznana we Wrocławiu Zofia Węgierska miała być Słowackiemu w czymś pomocna już w Poznaniu, a zatem jeszcze przed nawiązaniem znajomości. Zaś wyjazd z Wrocławia poety przeganianego przez policję („teraz każą natychmiast ruszać” – pisał do matki, którą pożegnał dzień wcześniej) jest przedstawiony jako ucieczka przed matką, i to w dodatku z tajemniczych powodów. Do tego dochodzą stwierdzenia brzmiące zupełnie humorystycznie, na przykład: „Kochał matkę, był do niej przywiązany, ale syna odgrywał tylko w listach do niej”, czy „Słowacki nigdy nie założył rodziny w rozumieniu XIX-wiecznym, nie zawarł związku małżeńskiego”. Tę nieistniejąca bliskość i zżycie z tematem Nowicka symuluje, pisząc o Słowackim familiarnie per „Juliusz” czasem „Julek”.
Zastanawiające, że Nowicka łyka bezkrytycznie wszelkie najmniej nawet uzasadnione hipotezy czy też opinie będące w niezgodzie z realiami nie tylko w pasjonującym ją zakresie. Uznanie jej znajduje na przykład dość kuriozalna hipoteza, że to rosyjskie ministerstwo spraw zagranicznych potrzebowało sfingować samobójstwo przyjaciela Słowackiego Ludwika Spitznagla, aby wspomóc walki wyzwoleńcze w Grecji (!). Podobnie powtarza sugestie jakoby audiencja u Muhammada Alego wicekróla Egiptu – w istocie w owych czasach łatwo dostępna, wręcz obowiązkowa atrakcja turystyczna, z której skorzystał między innymi Słowacki – jest dowodem na hipotezę o rzekomym szpiegowskim celu bliskowschodniej podróży poety.
Fanka romantyzmu, filolożka i hermeneutka
Niezależnie od zupełnej pogardy dla sfery faktów odnoszących się do samego poety fanka romantyzmu (tak na okładce) prezentuje równie zdumiewające poglądy dotyczące tak kluczowych kategorii romantycznych, jak indywidualizm. Myląc swoją ulubioną epokę (chyba z pozytywizmem?) pisze: „W epoce romantyzmu od polskich artystów wymagano […], by zajmowali się przede wszystkimi sprawami zbiorowości, nie jednostki. Wszystkie treści i dzieła sztuki, które podejmowały temat wspólnoty i zbiorowości, wartościowano jako pozytywne, te zaś, które skupiały się raczej na indywidualizmie – jako samolubne, niskie i niegodne naśladowania”. Jako szermierz postępu autorka Wychodzenia nie waha się jednak tam, gdzie jest to na rękę, stosować interpretacji biografizującej jak z najlepszych lat krytyki genetycznej: zauważa naiwnie, że zachowanie ojczyma Słowackiego „opisze Mickiewicz w trzeciej części Dziadów” (ostentacyjne pomieszanie poziomu biografii i kreacji literackiej). Swoją drogą, jej lektura Dziadów musiała być bardzo nieuważna, bo przecież właśnie w nich Mickiewicz opisał także śmierć Doktora, czyli ojczyma poety, co Nowicka przegapiła, skoro utrzymuje, że to przed nim Słowacki umykał z walczącej stolicy.
Absurdy z dziedziny literaturoznawstwa to nie wszystko – nie lepiej jest z podstawami historii języka. Niemodernizowany zapis form gwarowych (widzo, słyszo) Salomei Bécu uznaje za… „nieporadność w dziedzinie fonetyki”. Nieustabilizowane (lub gwarowe) formy rodzajów gramatycznych, różne od dzisiejszych, nawet w przypadkach tak oczywistych jak poema (rodzaju nijakiego) prowadzi ją do nonsensownego wniosku, że „Rodzaj – czy to żeński, czy męski (nie tylko postaci w dramatach) – nie był dla poety istotny”. W dodatku taki wniosek to strzał w kolano, skoro całą książką autorka stara się udowodnić, że jedynym, prawdziwie istotnym rodzajem dla poety był przecież rodzaj męski! O tym zaś, że rodzaj gramatyczny to coś zupełnie innego niż cecha biologiczna, wydaje się w ogóle nie wiedzieć.
Prawdopodobnie w opinii autorki stworzony fantazmat i romantyczny wieszcz są to postacie tożsame; podzielają to przekonanie jej czytelnicy, bo mniejszych, większych czy nawet tych horrendalnych pomyłek faktograficznych nie są w stanie zweryfikować. I tę to chytrze podmienioną kopię będzie Nowicka „wychodzić z szafy”.
Poziom ignorancji zaprezentowany w książce symulującej opracowanie naukowe przekracza wszelkie granice. Ponieważ jednak, jak to Nowicka zauważa i przebiegle wykorzystuje, wartość dowodu zyskało obecnie wielokrotne powtarzanie (czyli „popularność”), to może warto zauważyć, że to co robi, to nie jest wcale – jak sobie schlebia – pisanie „niekoniecznie zgodnie z kanonem” i „rozumienie po swojemu co autor miał na myśli”. Można powiedzieć: a cóż to ma za znaczenie, gdzie Słowacki kończył szkoły, dlaczego wyjechał z Warszawy, Paryża czy Florencji, gdzie poznał Węgierską. Jeśli jednak do budowania nowej osobowości poety używa się tak zdefektowanych szczegółów, to trudno ufać ostatecznemu wynikowi tej procedury. Skądinąd takie fałszowanie historii można odczytać jako wyraz ponowoczesnej episteme, mającej swoje głębsze konsekwencje. W tym kontekście znalezione przypadkowo (?) zabłąkane zdanie z książki autora niniejszych refleksji (co prawda ze zmienionym dla niepoznaki pierwszym wyrazem) trzeba chyba potraktować jak nieusunięty szew obnażający nieopatrznie nowatorską metodę pracy naukowej, tak zwane „nadpisywanie”; ot, zwykły wypadek przy pracy.
Swoistą dezynwolturę Nowicka prezentuje interpretując utwory poety. Lekceważąco przekręca ich tytuły (pisze o wierszach Rozłączeni, Ostatni dzień); W Szwajcarii zaś określa „najbardziej znanym miłosnym wierszem [!] Słowackiego”, którego ulotnej bohaterce przypisuje „androgyniczną urodę”. Podobnie cechy androgyniczne przypisuje Zofii Węgierskiej, co każe powątpiewać w jej rozumienie tego terminu. Zagłębiając się w stan badań nad interpretacją wiersza, którego prawidłowy tytuł brzmi Rozłączenie, jej cierpliwość wyczerpuje się na – bagatela – roku 1940. Do tego czasu liryk miał być odczytywany jako wiersz poświęcony Marii Wodzińskiej, zaś później jako „miłosny hołd złożony matce”. To, że „po roku 1940” zaniechano genetycznych przypasowań rodem z dziewiętnastego wieku i uznano, że wiersz – zgodnie zresztą z wymową nieprzekręconego tytułu – Rozłączenie (a nie Rozłączeni) jest abstrahującą od biograficznych okoliczności uniwersalną refleksją egzystencjalnego stanu rozłączenia i nie wymaga konkretyzacji adresata, autorka pomija, jak wszystkie fakty przeczące forsowanej przez nią tezie.
Pięść do nosa
Wizja alternatywnego Słowackiego czerpie całymi garściami z jednowymiarowej, statycznej charakterystyki poety, odwołującej się jedynie do materiałów „czarnej legendy”. Jak to robił – znacznie lepiej i inteligentniej – przed ponad wiekiem Józef Tretiak. Słowacki Nowickiej, to także Słowacki widziany oczami jego wrogów, konkurentów, koterii zgromadzonej wokół Mickiewicza, która nie mogła znieść jego indywidualności i docenić talentu. Ale takąż opinię miał mieć o sobie podobno także sam Słowacki: „Najwyraźniej zdawał sobie sprawę ze swojego trudnego charakteru; męczył się sam ze sobą, a nerwicowy niepokój zatruwał jego relacje z innymi ludźmi”. Zatem niepokój nie jaskółczy, ale po prostu nerwicowy – diagnozuje Nowicka. Zdumiewające, że po niemal dwu wiekach taką siłę ma czarny PR, tak jest atrakcyjny i, jak widać, znajduje nadal kontynuatorów i kontynuatorki. Tak mocno odżegnująca się od stereotypów autorka, projektuje wszakże swojego Słowackiego z samych nieprzychylnych opinii. Widać, że do tropienia nieheteronormatywności potrzebuje statycznego schematu, w którym „z obrazem poety pięściarza kontrastuje wizerunek Juliusza tańczącego”. Czy pięściarz na dyskotece stanowi jakikolwiek dysonans?... Dodam, że ćwiczenia w boksowaniu to epizod odosobniony w biografii poety (pewnie zresztą inspirowany Byronem), zaś w charakterze tancerza Słowacki występuje bardzo często, więc jaki tu, przy takiej asymetrii, kontrast?
Mając prawdziwe kłopoty z opanowaniem realiów, zastępuje je Nowicka własnymi fantazjami. Dotyczą one jej głównej obsesji, jaką jest hipoteza o usilnie, acz nieudolnie skrywanych skłonnościach homoseksualnych poety. Podejrzenia w tej materii stanowić mają motyw przewodni, rekonstruowany na przykład z zaginionych listów matki do syna. Wymiana listów z matką, których nikt poza poetą nie znał, w lekturze Nowickiej jest ciągłym, zakamuflowanym dialogiem syna, który do końca nie umie ukryć swoich prawdziwych skłonności, z matką, która wciąż wierzy, że uda się przekonać syna do małżeństwa „w tradycyjnym, dziewiętnastowiecznym [?] znaczeniu”. Z listów poety trudno jest wszak wywnioskować, by matczyne sugestie miały natarczywie obsesyjny charakter. A poza tym, czyż tak rzekomo panicznie obawiająca się homoseksualizmu syna matka przysyłałaby mu do Paryża makatkę przedstawiającą dwóch ściskających się szlachciców?
Niech żyją paralele!
Jedynym stosowanym, zresztą pewnie podświadomie, chwytem metodologicznym jest wykorzystywanie przekazu podprogowego. W wielu miejscach książki umieszczane są refleksje nie wiążące się nijak z tematem, służące jedynie do ukazania bohatera swojej baśni w odpowiedniej orbicie skojarzeń. Nowicka wyznaje więc: „Dostrzegam na przykład podobieństwa między Słowackim a Marcelem Proustem”. I koniec. To szczere wyznanie musi starczyć za argument. Ponieważ taka jednozdaniowa wrzutka wymaga utrwalenia, dalej pisze jednak nie o dostrzeganych podobieństwach, lecz właśnie o różnicach, następnie zaś cytuje Jana Błońskiego o rozmaitych odczytaniach Prousta. Stwierdzenie „Młody Juliusz [!], przedproustowski malarz życia obyczajowego” nie jest poparte nawet śladowymi przykładami. Wystarczy jednak, by epatować takim skojarzeniem czytelnika, i to tylko takiego, o którym wiadomo, że nigdy się nie pokusi o źródłową weryfikację.
Zresztą rangę dowodu ma dla Nowickiej nie waga faktów, lecz – ich popularność. Tak na przykład wyraźnie cieszy ją konstatacja dotycząca Byrona: „Coraz większą popularność zyskuje opinia, że poeta musiał opuścić Wielką Brytanię z powodu nie tylko licznych kochanek, ale też kochanków”. Abstrahując już od pudelkowo prościutkiej wizji życiorysu Byrona, autorka mimochodem przyznaje, co się dla niej liczy. Paralela ze Słowackim jest dla niej tak oczywista, że nie wymaga uzasadnienia: „Byron, podobnie jak Słowacki w listach, starannie dbał o heteronormatywny wizerunek”. Pomija fakt, że Byron był znacznie sprytniejszy w swoich dbałościach, poza pisaniem listów płodząc co najmniej troje dzieci. Sama zaś fascynacja Byronem – przecież w epoce wszechobecna, uległ jej nawet „heteronormatywny” (???) staruszek Goethe – jest nie wiadomo z jakich przyczyn akurat u Słowackiego „znakiem nieheteronormatywności romantycznej”.
Konstruując pieczołowicie sieć homoseksualnych skojarzeń, Nowicka przywołuje postać Gombrowicza, ponieważ i on, i Słowacki „sprawiają wrażenie [!] nieustannie zamyślonych, zajętych (choć niekoniecznie zapracowanych) ale nie jest jasne, co lub kto zaprząta ich myśli, a obiekt ich hipotetycznych marzeń pozostaje nieznany. Zwraca uwagę ich daleki od długotrwałego zaangażowania stosunek do kobiet oraz instytucji małżeństwa”. W pewnym momencie, poniekąd obnażając swoją strategię, sama dokonuje podmiany, zastępuje Gombrowicza Słowackim. Przywołując wywiad Dominika de Roux z Gombrowiczem, dywaguje „Może pod wieloma ze słów Witolda Gombrowicza podpisałby się Juliusz Słowacki, gdyby miał możliwość wypowiedzenia się w podobnych kwestiach”.
A może podpisałby się pod wieloma innymi, zupełnie dowolnie wybieranymi? Albo już ryczałtem w ogóle pod wszystkimi? „Sprawia wrażenie”, „może” i „wydaje się” – takie słowa charakteryzują podstępną strategię przekazu podprogowego. Zresztą, jak pisze dalej autorka, „na analogie między Gombrowiczem i Słowackim, «słonecznymi» autorami stojącymi w opozycji do «księżycowego» Mickiewicza, zwróciła uwagę Joanna Salamon”. Słoneczny Słowacki i księżycowy Mickiewicz… mój Boże… no faktycznie, przed takimi argumentami rozum musi skapitulować.
Paralela z Gombrowiczem wydaje się Nowickiej jednak na tyle produktywna, że w sposób już zupełnie pozbawiony sensu próbuje dekodować rachunki wydatków Słowackiego na wzór kryptogramów Gombrowicza: „Gombrowicz opisywał Buenos Aires imionami kochanków i nazwami zażywanych tam leków. Lakoniczne informacje, podane bez wyjaśnień czy interpretacji, stereotypowo nie kojarzą się z pisarzami ani artystami. Odbiorca zapisków Słowackiego i Gombrowicza może się poczuć zaskoczony. […] Szczegółowe wyliczanie pozbawionych otoczki faktów pozostawia wrażenie, że ma się do czynienia z szyfrem lub celowym pominięciem innych treści. Gombrowicz zresztą wprost wyznaje, że o pewnych sferach swojego życia nie chce nikogo informować”. Abstrahując już od bzdurnego wyobrażenia, jak powinny wyglądać notatki artysty czy pisarza, to sugerowanie, że za rachunkami księgarskimi czy innymi, zawsze przecież opisanymi („pozbawionych otoczki faktów” nie ma) wydatkami Słowackiego ukryte zostały imiona kochanków, nie tylko nie ma żadnego, nawet hipotetycznego, oparcia, ale jest – niestety, jeszcze nie szczytem – bezradności poszukiwaczki „nieheteronormatywnych” rewelacji. To nieomylny znak, że dla żądnych sensacji czułków badaczki wszystko może się okazać kryptonimem poszukiwanej pilnie zdobyczy. Zaprogramowana przez potrzeby czasów Nowicka ocenia – uczciwe i chyba trafne – rozpoznanie Marii Janion, która „odżegnywała się od traktowania relacji pomiędzy Krasińskim a Reeve’m jako ujawniającej takie właśnie [homoseksualne] «skłonności»”, jako... koniunkturalne „zgodnie z wymogami tamtych czasów”. Sama przecież jest wyjątkowo uwrażliwiona na „wymogi czasów”, którym usilnie próbuje czynić zadość naginając, przeinaczając, a być może świadomie blefując.
Żar spalonych listów
Korespondencja, forma obarczona tak wieloma konwencjami i służąca do wielowymiarowej gry zaangażowanych w nią osób, traktowana jest jako dokument: „Listy Słowackiego dostarczają więcej informacji o jego życiu i osobowości niż jakiekolwiek pozostałe po nim ślady oraz dokumenty. Zwłaszcza jego korespondencja z matką jest ewenementem w dziejach literatury nie tylko polskiej, lecz także światowej”. Korespondencja taka, czyli wymiana listów z matką byłaby pewnie ewenementem, gdyby istniała; tymczasem mamy tylko jej część. Listów matki (prócz jednego) nie znamy, no i tutaj wyobraźnia autorki hula jak wiatr po pustym polu.
Jak ostrożnym należy być w przypadku dokumentalnego traktowania listów, uczy przypadek Lessinga. Tego samego dnia pisał do matki, że jest zdrów i dobrze mu się wiedzie, zaś w liście do wydawcy prosił o zaliczkę utyskując, że jest chory i potrzebuje na leki i lekarzy. Wyobraźmy sobie, że jeden z tych listów zaginął… A już traktowanie wymiany listów syna z matką jako, z jednej strony, obsesyjnego potwierdzania swojej heteroseksualności w odpowiedzi na nie mniej obsesyjne żądania matki (odtwarzane z jej niezachowanych listów), to już nie tylko gruba przesada, ale życzeniowe potwierdzanie własnych fiksacji. Sentymentalny rys korespondencji romantycznej jest autorce całkowicie obcy – może się więc dziwić i znajdować wyjątkowym, „że syn pisze do matki w taki sposób, w jaki mógłby pisać do kochanki lub uwielbianej kobiety, z którą nie łączą go więzy krwi”. Te przekłamania w odczycie skali emocji prowadzą do takich naciąganych stwierdzeń jak to, że „Listy Słowackiego do Krasińskiego płoną żywym ogniem”. Chyba mowa o tych, których nie znamy, bo od tego żaru namiętności przy lekturze wzięły i spłonęły. Najbardziej banalny i oczywisty kod epoki jest traktowany jako dziwowisko. Nawet listy znacznie wcześniejsze, jak Marii de Sévigné do córki, w dzisiejszej lekturze emanują erotyzmem. Naiwna lektura listów Słowackiego, wsparta nie mniej infantylną, życzeniową rekonstrukcją treści listów do matki, wielokrotnie w książce dochodzi do głosu.
Melodramat z portierem w roli głównej
Co innego elementarne i właściwie dyskwalifikujące niedostatki w wiedzy, co innego zaś zwyczajna interpretacyjna samowolka. Swoistym majstersztykiem w tej dziedzinie jest komentarz Nowickiej do jednego z ostatnich listów Słowackiego do rodziny, kiedy był już świadomy bliskiej śmierci. W końcowych miesiącach życia – praktycznie od jesieni 1848 roku – Słowacki bezpośrednio do matki napisał zaledwie dwa listy. Był w tym zaniechaniu rodzaj synowskiego „znieczulania”, stopniowego odzwyczajania matki od listów, których niedługo nie będzie już po prostu mogła oczekiwać. Korespondencję w tym czasie kierował poeta do wujostwa, Teofila i Hersylii Januszewskich, ze świadomością jednak, że będą czytane wspólnie z mieszkającą w domostwie brata matką. Ale jeden list został zaadresowany tylko do Teofila, pomijał więc już nie tylko matkę, ale i wujenkę. Dopiero końcowy fragment tego listu przeznaczony jest dla obojga: „Tylko dla Filów”. Więc właśnie wyklucza jedynie matkę i wcale nie dlatego, aby nie gorszyć jej erotycznymi ekscesami. W tym fragmencie Słowacki pisze już otwarcie o postępie choroby i przeczuciu bliskiej śmierci, o sporządzeniu testamentu, o jego egzekutorze (koledze malarzu), a także – wśród tylu innych rozporządzeń – wyraża prośbę „aby Millet, portier, nie był zapomniany, który spał przy mnie i po bratersku mi służył”. Żeby zaś złagodzić ton listu – zwiastuna śmierci – zwraca się do wuja: „A teraz proszę cię, wygluzuj z dziennej pamięci ten ustęp listu mego – i tę kartkę wyrzuć za płoty”. Choć chciał przygotować bliskich do myśli o swojej śmierci, nie zamierzał ich tym dręczyć, toteż nawet łudził odwróceniem losu, projektując (w tym kontekście mało przekonująco) przyjazd do nich. Po dwóch tygodniach, dokładnie miesiąc przed śmiercią, poeta napisał jeszcze kolejny list, donosząc iluzorycznie o poprawie zdrowia, ponawiając plany swojego przyjazdu do Ubienia i upewniając się, że alarmujący fragment poprzedniego listu nie dotarł do Salomei.
Ten fragment obwarowany dopiskiem „Tylko dla Filów”, Nowicka cytuje fałszywie jako pochodzący z listu do obojga wujostwa dodatek zawierający „zdania skierowane bezpośrednio do matki”. W tym tragicznym świadectwie odchodzenia i synowskiej miłości, zawartym w pragnieniu oszczędzenia matce bólu (lub choćby jego złagodzenia), Nowicka odczytuje prośbę Słowackiego o finansowe wynagrodzenie portiera jako „najbliższego mu aktualnie mężczyzny”, który nie obawiał się spać już nie przy poecie, ale z poetą, i to w ostatnim stadium gruźlicy! Oczywisty w lekturze fragment zostaje odczytany nie tylko niedorzecznie i niegodziwie, ale wręcz skandalicznie: „Nieużywane dziś słowo «gluzować» oznacza wyskrobanie czegoś, wymazanie błędów z pisma albo wywabienie plamy. To właśnie poeta chciałby zrobić z zastanawiającym fragmentem swojego pożegnania: udawać, że te zdania nie istniały. Zanim rozgłos zyska twórczość Oskara Wilde’a czy Walta Whitmana, jednoznacznie opiewająca ciało, seksualność, a nawet homoseksualną miłość, udawanie było powszechną taktyką. Słowacki jednak umarł na kilka lat przed wydarzeniami przełomowymi dla mówienia bardziej wprost o miłości, która czasami nie śmiała wymawiać swojego imienia. Chęć by wybrzmiało ostatnie pożegnanie, realizuje, wspominając szczerze o najbliższym mu aktualnie mężczyźnie; jednocześnie udaje że portier nie istniał. Przez całe życie usiłował zarazem wyrazić i ukryć to, co dla niego najistotniejsze, tuż przed śmiercią postąpił tak samo”.
Słowa o „wygluzowaniu”, odnoszące się do fragmentu listu mówiącego o rychłej śmierci z powodów najbardziej oczywistych, Nowicka wiąże jedynie z urywkiem zdania o poświęceniu Milleta, w dodatku nie orientując się, co oznacza dyżurowanie i spanie przy ciężko chorym, skoro tak frywolnie to tłumaczy. Największe serio w obliczu prawdziwej, nie fikcyjnej, śmierci zamienia w pole swoich chorych i absurdalnych skojarzeń. Zarówno portier Millet, jak i prześlepiona przez Nowicką jego żona (a także ich córka), otoczyli niemal rodzinną opieką polskiego wygnańca. Był im za to prawdziwie wdzięczny i chciał, by po jego śmierci doceniła to rodzina. Sam za życia – o czym pisze w listach – robił prezenty żonie i córce portiera. Zaś „najbliższymi mężczyznami”, czyli mówiąc po staremu – przyjaciółmi – byli wtedy na pewno Zygmunt Szczęsny Feliński i Charles Pétiniaud-Dubos, a nie poczciwy Millet. Uruchamianie przy tej okazji kontekstów Wilde’a czy Whitmana – to nawet nie nieporozumienie czy manipulacja, to po prostu wyraz żałosnej kapitulacji wobec braku pożądanych sensacji, to demagogia na pograniczu dobrego smaku, braku wyobraźni i absurdu.
Wilczy dół
Ponieważ Nowicka za nic ma sobie rzetelność badań naukowych, a dużą wagę przykłada do ich ilości i popularności, apeluje, aby „zachęcić czytelników i czytelniczki do kontynuowania […] narracji i pójścia moim tokiem myślenia […] Powieść nieskończona domaga się dalszych prób interpretacji”. Jej narracja i tok myślenia są pełne ukrytych zasadzek, z wilczym dołem na końcu. Trzeba mieć nadzieję, że nikt się nie da, mimo zachęty, do niego zwabić.
Tego, co pisze Nowicka o Słowackim nie traktuję jako oskarżenia poety, wymagającego obrony. Tożsamość – na wielu poziomach, nie tylko przecież seksualna – nie jest możliwa do całkowicie zerojedynkowego zdefiniowania, w dodatku ex post i z perspektywy minionych niemal dwu wieków. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby przyjrzeć się jej właśnie u Słowackiego. Szczególnie wówczas, gdyby miało to wzbogacić czy odmienić odczytanie jego dzieła. Taka obserwacja powinna wynikać z uczciwych badań istniejących źródeł, a niechby i paradokumentów oraz krytycznej analizy dotychczasowych ustaleń. Tylko łatwowiernemu i nieprzygotowanemu czytelnikowi można wciskać stwierdzenia bez pokrycia, mamić go atrakcjami odkrywanych rzekomo tajemnic, odsłaniania tego, co było jakoby dawniej zakryte i o czym kiedyś nie wypadało mówić. Z wypreparowanych kawałków tekstów, odczytywanych nie tylko obok ich sensu, ale częstokroć przeciw ich sensowi, z półprawd i mylnie wyciąganych wniosków, z bałamutnej układanki słów i stwierdzeń można zbudować tylko kukłę, która obok Słowackiego nawet nie leżała. Kukłę niebieskookiego blondyna z różową buźką, który z miną zbitego psa patrzy na nas z okładki. Tę marną podróbkę samo spojrzenie ciemnych (ormiańskich czy włoskich) oczu poety przekłułoby jak jarmarczny balonik.